wtorek, 22 czerwca 2021

Friday 13th [Piątek 13]

Nie byłbym sobą gdybym zaczął od jednego filmu z zamkniętą historią. Nie mam nic przeciwko pojedynczym historią, ale do szpiku kości jestem serialowcem, lubię długie opowieści i światy do których mogę wracać. Pod tym względem gatunek horroru wydaje się dla mnie idealny. Długie cykle o wątpliwej jakości przedstawiające kawał historii kina. Zastanawiałem się nad kilkoma seriami od których mogę zacząć. Wracająca do kin Piła i jej torture porn, klasyczny Koszmar z Ulicy Wiązów od Wesa Cravena czy Halloween od innego mistrza, Johna Carpentera, a może straszące The Conjuring Universe? Trudny wybór już na samym początku. Ostatecznie padło na Piątek 13. Bez specjalnego powodu. Bo gdy się zastanawiałem był 13 dzień miesiąca? Bo Eric Goldman na twitterze w każdy piątek 13 robi sobie rewatch i pisze pełne entuzjazmu tweety o serii? Jak na to teraz patrzę to powinienem lepiej przemyśleć tą decyzję. Może bym jej tak nie żałował.

Piątek 13 rozpoczyna serie 12 filmów, która jest martwa od ponad dekady. To znaczy, że będę mógł dotrwać do końca i zakończyć swoją przygodę. Zanim jednak uda mi się skończyć przygodą z przygodami Jasona to m.in. dojdzie do rebootu, alternatywnych linii czasowych, estetyki sci-fi i crossooveru (zupełnie jak w tv!) z Freddym Krugerem. I pomyśleć, że zaczyna się tak banalnie. Pierwszy film to już klasyczna historia w stylu "grupka w głuszy umiera po kolei". Historia jest tutaj banalnie prosta. Dowiadujemy się o prawdopodobnie nawiedzonym miejscu, serii powracających morderstw, poznajemy pracowników właśnie otwierającego się obozu by oglądać jak giną. Tak prosto, że aż banalnie. Przez 2/3 filmu miałem wrażenie, że oglądam Big Brothera z mordercą. Podglądamy ludzi, oglądamy kolejne obyczajowe scenki z życie na obozie co od czasu jest przerywane kolejnymi zgonami o których pozostali przy życiu nic nie wiedzą. Zmiana następuje pod koniec filmu gdzie final girl (bez zaskoczenia)walczy o przetrwanie, a film w końcu sprawia, że zaczyna mi zależeć i komuś kibicuję. Wcześniej było o to trudno. Przy czym finałowe starcie jest rozczarowujące. Machnięcie maczetą, unik, machnięcie patelnią, nokaut i znowu trochę biegania z budzącą napięcie muzyką. Rozczarowujące i koniec końców nużące.

Oglądanie starych filmów ma w sobie coś fascynującego, zwłaszcza porównując je do aktualnych produkcji. Aktorzy, którym daleko do kanonów piękna. Młodziutki Kevin Bacon w roli amanta! Brak umięśnionych ciał i krągłych sylwetek u kobiet, nierównie rozłożona opalenizna czy ubrania niczym nie odbiegające od tego co na ulicy. To nie jest idealizowana fantazja tylko oddanie rzeczywistości. Zabawnie patrzy się też na młodzież (lub młodych dorosłych) która wygłupia się nad wodą lub gra w rozpierane Monopoly czy kieruje się głównie hormonami. Jeśli nie jest to prawdziwe życie to przynajmniej tak wyobrażano je sobie te 40 lat temu.

Muszę się pochwalić, że do seansu solidnie się przygotowałem. Poczekałem do okolic północy, przyciemniłem światło, zaserwowałem orzeszki i piwo. Wszystko by sprawdzić jak Piątek 13 radzi sobie z straszeniem. Kolejne rozczarowanie. Odpowiednie warunki nic nie dały bo przestraszyłem się na screamerze jeden raz. Trochę mało. Po backwoods slasherze oczekiwałem też obrzydliwego gore które będzie mnie zmuszała do odwracania wzroku od ekranu. Tutaj też kicha. Nie jest zbyt brutalnie. Rozerwane gardło, siekiera w głowie czy jedna dekapitacja przy użyciu meczety. Wszystko z raczej oszczędny wykorzystaniem sztucznej krwi. Bardziej niepokojące widoki można zobaczyć w kryminałach w ogólnodostępnej amerykańskiej telewizji. Podobała mi się za to zabawa z widzem i raczej zaskakująca kolejność zgonów bo ta którą typowałem jako przyszłą ocaloną ginie jako pierwsza, a dalej też jest kilka niespodzianek.

Najpopularniejsze horrorowe marki opierają się na swoich antagonistach. Wyraziście wykreowanych charakterach, kultowych złolach, których uwielbiamy się bać. Kto nie kojarzy maski Jason Voorgeesa ten nie może nazwać się fanem horrorów. Ta ikoniczna postać jako główne złol filmu... STOP, wróć! Tutaj Jason nie ma jeszcze maski, ba jeszcze nie zabija. Zaskoczyłem się. Tym bardziej, że Piątek 13 przy użyciu kilku prostych sztuczek skuteczne buduje napięcie. Morderca jest niewidoczny, a kamera symuluje prześladowcę. Sprawia to, że kolejne zgony są bardziej intymne, a dzięki temu film wchodzi w dialog z widzem, pyta się kto morduję, sprawia, że mózg pracuję i pozwala bawić się w zgadywankę. Tylko końcówka rozczarowuję. Jest niczym odwrócona Psychoza i niestety trudno było mi to traktować poważnie. Tym bardziej, że prześladowca na sam koniec dostaje głupawki i zaczyna pełnić rolę podległą narracji wyjawiając swoje motywację. Bo tak. Jest też finałowy twist otwierający furtkę kontynuacji. Jakby twórcy stwierdzili, że ich film jest nudny i trzeba coś zrobił by o nim mówiono po zakończenie seansu. I trochę w tym prawdy bo pierwotnie zakończenie miało być inne.

Wiecie jaka jest najbardziej przerażająca rzecz którą odkryłem po Piątku 13? To według części fanów marki najlepszy film w serii. Sukces komercyjny mnie nie dziwi, al długa lista kontynuacji już tak. Pozostaje trzymać kciuki, że gdy wynik na Rotten Tomatoes zacznie spadać będzie się oglądało coraz lepiej. Lubię camp, a Troll 2 był w końcu wyśmienitym filmem.

piątek, 4 czerwca 2021

Super Mario 3D Land [3DS] - recenzja

 

Lubię zaczynać od prywaty więc na początku przyznam się do czegoś wstydliwego. Nigdy nie ukończyłem żadnej platformówki z Mario, albo nie jestem tego świadomy więc na jedno wychodzi. Oczywiście grałem w kilka różnych tytułów na różnych platformach obowiązkowo zaczynając od leciwego Pegasusa, u znajomych bawiliśmy się na SNESie, a dziesiątki godzin poświęciłem emulacji przez którą Marian również się przewinął. Dziwnym zrządzeniem losu nie udało się zaliczyć żadnego z tytułów od początku do końca. Zrobiłem rachunek sumienia, wyraziłem postanowienie poprawy i na stare lata zabrałem się za nadrabianie zaległości. Wstęp nie wygląda tak bez przyczyny. Naświetlając tło mogę się pochwalić, że wreszcie się udało. Pierwszy Mario zaliczony. I to nie byle jak ponieważ udało się zdobyć praktycznie wszystko co do zdobycia było i 5 błyszczących gwiazdek dumnie prezentuje się przy profilu gracza. Samo to świadczy jak niezwykle udaną produkcją jest Super Mario 3D Land.

Zanim przejdę do swoich wrażeń z gry krótki tło historyczne. Gra powstawała ponad dwa lata , a Shigeru Miyamoto przy jej opisie mówił o połączeniu Super Mario Galaxy z Super Mario 64 z domieszką New Super Mario Bros. Miał to być pierwszy trójwymiarowy przenośny Super Mario więc developerzy próbowali przyszykować coś zupełnie innego. W przeciwieństwie do starszych tytułów z dużych konsol 3D Land dostało krótki, zaledwie kilkuminutowe planszę, idealne na krótkie partyjki. Mimo kłopotów z developmentem (trzęsienie ziemi i pamiętne tsunami w Japonii) grę udało się dostarczyć zgodnie z planowaną premierą na końcówkę 2011 roku. Zgodnie z oczekiwaniami gra zebrała wysokie oceny od krytyki jak i graczy. Dzisiaj na Metacritic przy tytule widnieje imponujące 90%.

Wiedząc o powszechnym zachwycie nad Super Mario 3D Land nie zastanawiałem się długo i uczyniłem grę pierwszym tytułem dla nowej konsoli. I nie mam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Nie będę czarował, budował suspensu, przeciągał i owiał w bawełnę i od razu powiem, że grało się świetnie. Jestem w duszy graczem platformówkowym. Skakanie, zbieranie tokenów, prości przeciwnicy i trudni bossowie to coś co lubię. Tak jak rosnący poziom trudność. Pierwsze planszę nie stanowią wyzwania. Biegniesz do końca, omijasz proste przeszkadzajki i pokonujesz kolejny level. Stopniowo robi się coraz trudniej, dochodzą nowe mechaniki, gra zaskakuje swoimi pomysłami i stopniowo zwiększa wyzwanie. Pierwsza połowa to przedłużony samouczek. Liczba żyć osiąga trzycyfrowy wynik i nieustannie rośnie by w pewnym momencie stanąć w miejscu i naglę zacząć pikować w dół. I to nie frustruje. Wręcz przeciwnie, działa mobilizująco, a zaliczanie poziomów jest satysfakcjonujące. Właśnie poziomy. Osiem głównych światów, w każdym po 5-6 kilkuminutowych poziomów. Niektóre mają klasyczną strukturę gdzie podążasz w prawo do celu, ale jest tutaj dużo eksperymentowania z utartą formułą. Predefiniowana kamera z góry czy mocno ograniczająca widok, nawiedzona posiadłość Luigiego będąca labiryntem zmuszającym do główkowania, klasyczna podwodna plansza, zamek czy latający statek. Wertykalne przemiszczania się do góry czy w dół. Zwiedzanie piramid, rajskich wysepek, kolorowych lasów czy wykręconych plansz którym trudno przepisać jedną konkretną estetykę. Jest różnorodnie, kolorowo i uroczo. I pozornie liniowo. Gdy tytuł chcę się zaliczyć na 100% zaczyna się zabawa w eksplorację i poszukiwanie ukrytych trzech gwiezdnych monetek na level. Zaglądanie w każdy róg, szukanie sposobu czy wykorzystywanie specjalnych mocy z zdobywanych kostiumów. Z kilku minut robi się kilkanaście, a duma z kolejnego osiągnięcia jest jeszcze większa. Szkoda tylko, że bossowie pod tym względem odstają. Prości, podobni do siebie i niezbyt zapadający w pamięć. Kolejną zaletą jest niesamowicie responsywne sterowanie. Po przesiadce z PS Vita jestem zdumiony jak dobrze może działać sterowanie na handheldzie, a przecież już u Sony niczego za bardzo mi nie brakowało. Precyzyjny analog pozwalający dokładnie manewrować Marianem między przeszkodami, przyciski błyskawicznie reagujące i ergonomia sterowania. Raptem kilka przycisków, ale więcej nie potrzeba. Prostota działa tutaj na plus. I co zaskakujące animacji ruchów jest dużo, nawet pod koniec odkrywałem nowe. Oczywiście jest też płynnie i nic nie chrupie. Podczas grania nie ma powodów by zastanawiać się jak to działa tylko rozkoszowań tym co wylewa się z ekraników. Szkoda tylko, że dotykowy ekran przez większość rozrywki jest bezużyteczny, aż prosi się by magicy z Nintendo wykorzystali go w kreatywny sposób.

Gra jest oczywiście kolorowa i słodka. Jaskrawe kolory, duże i wyraźne postacie, bogate w detale środowisko. Nie raz jest na czym zahaczyć oko i cieszyć się z zwiedzania Mushroom Kingdom. Cieszyć się jest właściwym słowem bo gra robi wszystko by uśmiech nie schodził z ust. Króciutkie i zabawne przerywniki, radosne dźwięki i wszechobecna infantylność. Idealne miejsce na wakacje od szarej rzeczywistości gdzie za przejście z punkty A do B otrzymujesz fanfary, a na końcu tradycyjnie ratuje się księżniczkę. Do tego nigdy nie wiesz kiedy zostajesz nagrodzony power upem, gdzie kryje się dodatkowe życie lub mikrowyzwanie z zbieraniem monetek. Skacząc na głowy wrogów ma się wyrzuty sumienia. Żółwie, Goombasy, dziwaczne biedronki, kolczaste jeżę, wszystko to podkręcone magicznym sznytem gier z serii Mario. Aż chciałoby się z przeciwników zrobić przytulanki zamiast ich krzywdzić. Nawet Bowser spisałby się jako misio tulący do snu. Ta gra ma sprawiać radość i wywiązuje się z tego zadania znakomicie. Nawet nie przeszkadza lekka powtarzalność pod koniec.


Mam ochotę na więcej Mario. Takiej prostej i satysfakcjonującej przygody. Radosnego pokonywania kolejnych plansz, przebierania Mario za szopa i skakania na głowy słodkich Goombasów. Nie wiem jeszcze za który tytuł od Nintendo się zabiorę, ale jestem pewien, że nastąpi to bardzo szybko. W Super Mario 3D Land spędziłem kilkanaście godzin i polecam spróbować każdemu. Weteranowi który chcę się odprężyć, ale i komuś zaczynającemu swoją przygodę z grami bądź platformówkami.

Inne gry w 2011 roku - The Legend of Zelda: Skyward Sword, Uncharted 3: Drake's Deception, The Elder Scrolls V: Skyrim