czwartek, 23 grudnia 2021

Super Mario Land [GB] - recenzja

 

Przez zupełny przypadek powstał na blogu kolejny cykl. Tylko nie wiem jeszcze jak go zatytułować czy pozostawić go jaką nieoficjalną serię wydawniczą i zobaczyć co się z tego wykluje. Slasher Universe i The High Republic wyraźnie wskazują czego dotyczą. Z tym nowym mam problem. Z jednej strony mogą być to gry o Mario. Proste, ale jeśli będę szedł po kolei z serią Mario Land dojdę do gier Wario. Więc może nazwać go “Marioland” i mieć wymówkę by zagrywać się w kolejny gry z uniwersum hydraulika? Bardziej by mi się podobał cykl zatytułowany zwyczajnie “Platformówki”. Tylko jak wiadomo nie wszystkie gry z Mario należą do tego gatunku. I chyba sobie w tym przypadku odpuszczę nową kategorię i po prostu będę sobie grał i opisywał to na co mam ochotę. Już mogę jednak zdradzać, że w planach jest zaliczenie sześciu tytułów kończąc na Wario Land IV z GBA. Oczywiście jeśli niczego nie pokręciłem, nazewnictwo gier z serii jest pokręcona jak u Marvela.

Czym jest Super Mario Land widać na pierwszy rzut oka. Klasyczna platformówka. Omijasz przepaście, skaczesz na wrogów, zbierasz monetki, a to wszystko przemierzając planszę od lewej do prawej. Gra została wydana w okienku między Super Mario Bros. 3 z NESa, a Super Mario World na SNESa. Zważywszy na specyfikę Gameboya i to, że gra debiutowała wraz z konsolką jest o wiele mniej rozwinięto. To do bólu standardowy platformer gdzie największą innowacją był jej przenośny charakter. Przeglądając materiały przed pisaniem tekstu byłem trochę zdziwiony entuzjastycznymi reakcjami. Ja grę potraktowałem bardziej jako ciekawostkę której oceny się nie podejmę bo pozbawiony nostalgii byłbym bardzo surowy. Tym bardziej, że Super Mario Land to miniaturka do skończenia w niecałą godzinę. Dwanaście poziomów w czterech światach o niezbyt rozbudowanym charakterze z powtarzającymi się elementami. Planszę raczej nudzą niż fascynują dlatego dwa etapy gdzie możemy pokierować pojazdem gdy gra zmienia się w shumpa to miła odmiana. Która tak średnio pasuję do całej konwencji. Pojedynki z bossami nie stanowią żadnego wyzwania co jest kolejną rozczarowującą rzeczą.

 Nie lubię krytykować grafiki gier sprzed 30 lat, tym bardziej tych które dopiero testowały możliwości sprzętu. Dlatego postaram się nie pisać, że Super Mario Land jest szkaradnie brzydkie. Jednak to nie jakoś grafiki najbardziej rzuca się w oczy, a pomysły designerskie. Od pierwszych chwil widać, że to nie ten sam Mario którego dobrze znamy. Tym razem to nie Shigeru Miyamoto, a ojciec Gameboya Gunpei Yokoi był odpowiedzialny za przygody hydraulika. Z tego powodu nie zwiedzamy dobrze znanego Mushroom Kingdom tylko Sarasaland walcząc z złym kosmitą Tatanagą i ratując księżniczkę Daisy. Jest to jedyna okazja by zwiedzić tą krainę, która inspirowana jest starożytnymi Chinami i Egiptem, Wyspami Wielkanocnymi i Bermudami. Wyobraźcie sobie moje skonfundowania gdy w tle pierwszej planszy zobaczyłem zarys piramidy, a później skakałem na głowy uskrzydlonym posągom moai. Tła są proste, ale charakterystyczne i łatwo wczuć się w daną miejscówkę. Tylko ten nieszczęsny, powtarzalny projekt poziomów i ograniczona liczba assetów. Już pod koniec przygody nie mogłem patrzeć na kwadratowe bloki z których w głównej mierze zbudowane są poziomy. Irytowała mnie też momentami dziwnie działająca fizyka. Brakowało mi płynności poruszania dobrze znanej z Super Mario Bros. a i detekcja kolizji czasem szwankowała. Muzyka była za to przyjemna i dobrze dobrana do miejscówek.

Jednym z pierwszych przeciwników w Super Mario Land jest klasyczny Koopa Troopas czyli po naszemu żółw. Jakże byłem zdziwiony gdy po skoczeniu mu na skorupę zamiast puścić ją w ruch doszło do eksplozji, a ja zginąłem. Taka właśnie jest ta gra. Eksperymentuje z dobrze znanym pomysłem i opowiada go na nowo. Niby dostałem dobrze znaną grę z Mario, a co chwilę jestem zaskakiwany jej innością. Dla mnie było to fascynujące doświadczenie. Można się tylko zastanawiać co by się stało gdyby seria rozwinęła się właśnie w tym kierunku, a tak Super Mario Land zostało ślepą uliczką ewolucji. Winna na pewno nie jest sprzedaż bo ta przekroczyła 18 mln sztuk co jest wynikiem iście imponującym.

Właśnie zdałem sobie sprawę, że Super Mario Land to mój równolatek, 32 letnia gra. Inne czasy, zupełnie inny świat. A mimo to kawałek tak starego software’u poza wartością edukacyjno historyczną jest w stanie dostarczyć trochę przyjemności. Teraz odrobina przerwy by następnym razem opowiedzieć o Super Mario Land 2: 6 Golden Coins. Trzy lata różnicy między grami, a przeskok technologiczny jest niebywały.

Inne gry w 1989 roku - Castlevania III, Mother, SimCity

poniedziałek, 13 grudnia 2021

Berserk tom 1

Jak już kilkukrotnie powtarzałem blog ma być moim oknem na świat popkultury. Dzięki niemu rozwijam się, podróżuje po nowych i niezbadanych obszarach ludzkiej kreatywności. Ma mnie motywować do eksperymentowania. I dzięki niemu kolejny raz dałem kolejną szansę mandze. Kiedyś liznąłem Akirę i The Seven Deadly Sins, ale to było czytanie bez zobowiązań i refleksji, po dwa tomy na próbę. Tym razem podchodzę do tego poważnie i biorę się za bary z Berserkem. Manga znana, lubiana i trochę kontrowersyjna. Cieszy mnie, że czeka mnie długa podróż. W końcu to tylko 40 tomów. Z duszy jestem serialowcem więc co do dla mnie. Tylko szkoda, że jednym z głównych czynników które zmotywowały mnie do lektury była śmierć Kentarō Miura, mangaki odpowiedzialnego za Berserkera. Nie wiem czy historia zostanie skończona, ale wiem, że przede mną ekscytująca historia. Tym bardziej, że pierwszy tom sprawił że chcę więcej. I to szybko.

Historia rozpoczyna się od sugestywnej sceny seksu, bo jak wiadomo odrobina nagości przyciąga oko. Nie ma ona jednak na celu długiej ekspozycji poprzez dialog jak to bywało w serialowej Grze o Tron. Kobieta przeobraża się w demona po czym następuje egzekucja. Jest to kilkustronicowa historyjka dająca do zrozumienie jaki będzie Berserk - brutalny, sugestywny i w perwersyjny sposób cieszący oko. I wciągający. Aż chcę się przewracać kolejne strony by poznawać świat i bohatera. A będą ku temu trzy okazję w luźno powiązanych ze sobą historiach które można czytać niezależnie. To całkiem sprytny sposób na wprowadzenie w nowe uniwersum i automatycznie przywodzi na myśl Wiedźmina z jego opowiadaniami. Proste i efektowne rozwiązania.

Pierwsza historyjka jest o tajemniczym mieczniku o imieniu Guts odwiedzającym miasto Koka by wykonać egzekucji na demonie. Druga to przypadkowe spotkanie z wędrowcem i jego córką oraz sugestia, że Guts nieskutecznie ucieka od swojej przeszłości. Ostatnia opowieść to kolejne miasto, kolejny zwyrodniały władca do zabicia i tajemniczy artefakt żegnający cliffhangerem. Opowiadam bardzo skrótowo bo w gruncie rzeczy te historię są bardzo proste, będące pretekstem do widowiskowej akcji, stawiające na budowanie atmosfery, świata przedstawionego i bohatera. Berserk to prostota, ale nie prostackość.

Całą opowieść na swych barkach dźwiga Guts. Tajemniczy szermierz z mechaniczną protezą ręki i gigantycznym mieczem, którego mógłby pozazdrościć nawet Cloud Strife. Gust to trochę taki wiedźmin, mrukliwy, ale bardziej cyniczny choć czasem wydaje się sympatyczny, posiadać wyrzuty sumienia by po chwili mówić, że postronne ofiary jego działań to robaki niezasługujące na życie i wybuchać śmiechem na wieść o zgliszczach które zostawia. Opowieść sugeruje, że za jego przeszłością kryją się jakaś większa historia. Czemu nie chcę być dotykany i reaguje na to agresywnie? Skąd wzięła się blizna na szyi? Czemu podróżuje od miasta do miasta zabijając demony? Ziarna zostały zasiane z perspektywą obfitego plonu.

Świat przedstawiony to klasyczne mroczne fantasy z naleciałościami europejskiego średniowiecza tylko dla odmiany w japońskiej interpretacji. Zamki to typowe warowne twierdze otoczone kamieniczkami, żołnierze chodzą w pełnych zbrojach płytowych a zwykle ludzie mają opończe, walki odbywają się w ciasnych uliczkach, a na placach odbywają egzekucję. Biedni mają ciężkie życie, a bogaci ucztują. Gdyby nie demony i elf robiący za comic relief można by było pomyśleć, że to manga historyczna. I ta brutalność, często wręcz parodystyczna. Zwykły kanibalizm to mało, trzeba było dorzucić spijanie krwi z martwego dziecka nadzianego na miecz.

Co godne podziwu Kentarō Miura nie tylko piszę, ale również rysuje Berserka, a jedno z drugim bardzo dobrze się uzupełnia. Gdy czytając ostatnie pozycję superhero przekręcam strony manualnie tak tutaj skupiam się na kadrach, pozostaje chwilę dłużej niż zazwyczaj. Kreska jest bardzo wyraźna, czytelna i pełna detali. Tutaj nie tylko słowa opowiadają historię, ale również obraz. Cisza i ograniczona ilość dialogów to świadomy zabieg stylistyczny pozwalający cieszyć się ilustracjami. Miura udanie stosuje kontrasty, czasem mamy mocne zbliżenia by zaraz dostać szerszy plan, raz pełen detali obrazek by zaraz ograniczyć perspektywę mając na celu ekspozycję bohatera. Kadry są bardzo staranie przemyślane, a rysunki wypełniające całą stronę lub dwustronne rozkładówki robią wrażenie. Dodatkowo ta karykaturalna brutalność jest fascynująca, doskonale czuć moc ciosów. Jestem niemal pewien, że autor przed przystąpieniem do pracy przestudiował atlas medyczny skupiając się na wnętrznościach i fantazjując co się stanie gdy na skutek czynników zewnętrznych niespodziewanie opuszczą organizm.

Jestem zadowolony, że przeczytałem pierwszy tom Berserk i dałem kolejną szansę japońskiej szkole komiksu. Bardzo dobre tempo, zagadkowy i charyzmatyczny bohater, sugestywny świat, mnożące się tajemnice i wizualna uczta. Po tym krótkim wprowadzeniu wiem, że będę z przyjemnością siadał do kolejnych tomów. Cieszy mnie to bo będę miał dużo materiału na bloga. A już powoli robią sobie listę z sugestią kolejnych mang.