poniedziałek, 15 listopada 2021

Diuna: Część pierwsza

Gdybym był poważnym blogerem mógłbym poświęcić Diunie kilka wpisów. O książkach można pisać wiele. Podchodzić do historii na wielu poziomach, analizować bohaterów, treści społeczno-polityczno-ekologiczne, zagłębić się w filozofię i worldbuilding. Wiele miejsca można poświęcić również samej historii powstanie Kronik jak i ich kontynuacji autorstwa syna Franka Herberta. Wpływ na masową kulturę to kolejny fascynujący temat. Samo opisanie wszystkich odniesień do Diuny w Gwiezdnych wojnach zajęłoby pewnie kilka stron. A jest jeszcze adaptacja Davida Lyncha która w pewnych kręgach ma status kultowy. Nie wszyscy wiedzą też o kilkunastoletnim mini-serialu Syfy, który odważnie wychodzi poza pierwszą książkę i skupia się na Dzieciach Diuny. Fascynująca jest również historia nieudanej adaptacji Alejandro Jodorowsky'ego, która doczekała się dokumentu. Jeden z najlepszych filmów który nigdy nie powstał. Jest również gra która zdefiniowała gatunek RTS. Mógłbym również napisać osobistą notkę o wpływie jaki Diuna wywarła na moje życie bo jest to jedna z książek które mnie ukształtowały. Na szczęście nie jestem blogerem z ambicjami. Nie nazwałbym się nawet blogerem. Chciałbym się jedynie podzielić kilkoma przemyśleniami po filmie. Po filmie na który czekałem jak na żaden inny w ostatnim czasie. I będę pisał konkretnie o filmie starając się traktować go jako autonomiczne dzieło. Dawno nauczyłem się zdroworozsądkowego podejścia by rozdzielać ekranizację od materiału źródłowego. Wiem, że nie jest to zawsze możliwe, tym bardziej, że Diuna towarzyszy mi przez niemal połowę życia, ale się postaram.

Powiem krótko - podobało mi się. Z kina wychodziłem zadowolony i dawno żaden film nie dał mi tyle radości. Znając książkę i dotychczasowe dokonania Denisa Villeneuve otrzymałem to czego się spodziewałem. Pozornie klasyczną opowieść o wybrańcu w zachwycającej formie. Główna historia opowiedziana w Diunie jest prosta. Dwa rywalizujące ze sobą rody, jeden honorowy, a drugi zepsuty, walka o władzę i intryga oraz jednostka z perspektywy której poznajemy opowieść. Tylko, że o znakomitości dzieła decydują detale i fascynujący świat. Świat przyszłości, odległy od naszego o 20 tysięcy lat. Wielkie rody, mentaci, mistrzowie miecza, Głos, tajemnicze Bene Gesserit, imperator, tarcze osobiste, potężne istoty. I przyprawa, przede wszystkim przyprawa, a w raz z nią Arrakis czy raczej tytułowa Diuna, jedyna planeta we wszechświecie na której można ją znaleźć. Najcenniejszy towar znany ludzkości, wydłużający życie i w ograniczonym stopniu pozwalający widzieć przyszłość. Świat przedstawiony jest fascynujący aczkolwiek momentami niezrozumiały. Mam wrażenie, że mimo solidnej ekspozycji niewystarczająco miejsca poświęcono niektórym elementom np. czemu właściwie przyprawa jest tak ważna, przez co sens głównego konfliktu nie jest wystarczająco umotywowany. Z drugiej strony film traktuje widza poważnie. Nie tłumaczy wszystkiego, nie wyjaśnia złożoności sytuacji geopolitycznej czy jakie są motywy poszczególnych frakcji. Raczej pozwala widzowi samemu wyciągnąć wnioski. Rzuca go w świat, pozwala się zanurzyć w jego dziwność, a przez niezrozumienia rządzących nim mechanizmów sprawić, że jest on jeszcze bardziej fascynujący. Czasem działa to na jego korzyść, czasem wręcz przeciwnie.

Przełożenie Diuny na język wizualny jest niesamowicie trudne. Ilu artystów tyle wizji. Można to przedstawić jako sci-fi na LSD, można pójść w barokowy czy wręcz dekadencki przepych pełen detali jak Wojciech Siudmak. Villeneuve wraz z ekipą postawili na monumentalny minimalizm. Ograniczona ilość detali, ale przytłaczająca skala. Zwłaszcza w zestawieniu z człowiekiem. Jest on malutki w porównaniu do wytworów techniki czy natury. Malutki człowieczek i bezkresny kosmos. Co jest najlepiej widoczne podczas lądowania na Diunie. Lub podczas starcia jednostki z przyrodą. Bezlitosny klimat gdzie nawet technologia przyszłości jest bezradna. Sama pustynia jest majestatyczna i potrafi zachwycić swoim bezkresem. Swoje robią też detale - sprzęt codziennego użytku, stroję i wnętrza. Widzę tutaj Oscara. Tak jak strona wizualna ważna jest również muzyka. Hans Zimmer mocno eksperymentował czerpiąc między innymi z etnicznych dźwięków. Doskonale współgra z tym co widać na ekranie, jest czymś odrealniony, pozwalającym wejść w świat i tworzy z nim sugestywną kompozycję. Tylko nie wyobrażam sobie by słuchać ścieżki dźwiękowej samodzielnie. Próbowałem i czułem przy tym pewien dyskomfort.

“I Must Not Fear. Fear Is The Mind-Killer. Fear Is The Little Death That Brings Obliteration.”

Diuna to nie kolejny kinowy blockbuster. Nie próbuje dać prostej rozrywki rzucając kolejne żarciki i zakryć swoje niedostatki scenami akcji. Oczywiście one również się znajdą, ale żarty rzucane między bohaterami służą budowaniu między nimi relacji czy podkreśleniu charakteru postaci czego doskonałym przykładem jest Duncan Idaho portretowany przez jak zwykle charyzmatycznego Jasona Momoę. Wybuchy też są, w końcu jest to opowieść o konflikcie. Sceny akcji są oszczędne, dobrze wyreżyserowane, czasem zachwycające i podane w rozsądnej ilości. Tylko czasem gubią się w nich bohaterowie. Jakby spektakl był ważniejszy od postaci. Odniosłem też wrażenie, że momentami filmowa Diuna jest pompatycznym pomnikiem bez emocji. Możne to być zasługa długości filmu, niemal 2,5h to ciut za dużo. Chciałbym też by czasem można było lepiej poczuć klimat miejsc w które zabiera nas film. Poczuć uliczki Arrakin niczym Juarez w Sicario.

Najprostszym poziomem na jakim można odebrać Diunę to konflikt między rodami Atrydów i Harkonennów. Ewentualnie jako drogę bohatera który dojrzewa do swojego przeznaczenia. Paul w trakcie filmu godzi się z dręczącymi go wizjami i postanawia je zaakceptować. Przyjąć swoją rolę. Zdaje sobie sprawę, że jest zabawką w rękach potężnych sił, ale też powinności. Jest przyszłą głową rodu, efektem wielopokoleniowego eksperymentu, ofiarą politycznych gierek, mesjaszem mającym przynieść zbawienie milionom i śmierć miliardom. Widzi przyszłość i nie wie czy ma się jej poddać czy z nią walczyć. Słuchać innych czy samemu kreować swój los. Jest też chłopcem który musi stać się mężczyzną. Diunę można też rozpatrywać na bardziej złożonym poziomie. Przyprawa to ropa, Arrakis to Bliski Wschód i na tym budować interpretację filmu który opowiada historię wykorzystywaniu ludzi których jedyną przewiną jest bogactwo ich ziemi. Wydaje mi się, że próbowano również przemycić odwołania do kryzysu klimatycznego, ale zrobiono to zbyt pośpiesznie.

To, że osoba odpowiedzialna za castingi się spisała było już wiadome po ogłoszeniu obsady. Timothée Chalamet jako Paul to strzał w dziesiątkę. Niczym się nie wyróżniający, zagubiony, a przy tym odpowiednio charyzmatyczny. Jednak aktorsko popisuję się Rebecca Ferguson która ma najwięcej do zagrania. Rola matki która musi się dzielić zobowiązaniami wobec swojego zakonu z miłością do swojego syna to bardzo wdzięczny temat. O każdym aktorze można sporo pisać więc by nie pominąć nikogo na tym skończę i pochwalę co innego. Gender swapping i różnorodność rasową. Nieunikniona zmiana dla książki która ma na ponad 50 lat.

Jestem zadowolony z filmowej Diuny. Wiem, że to nie jest film idealny, ma swoje wady, ale bardzo się ciesze że powstał. To kino ryzykowne i bardzo bym chciał by częściej podejmowano takie próby. Ja się bardzo ciesze, że już powstaje druga część, która ma potencjał by być filmem jeszcze lepszym. Fundamenty zostały zbudowane, można teraz więcej czasu poświęcić na historię, a nie ekspozycję. Tylko szkoda, że trzeba na nią czekać do października 2023 roku. A ja się ciesze, że seans Diuny mam już za sobą i mogę zabrać się za wideorecenzję i przeróżne analizy by przekonać się jak wielu rzeczy nie zauważyłem. A może by przed kolejną częścią zrobić powtórkę z lektury?

5 komentarzy:

  1. Wizualnie też jestem zachwycona, obsada również moim zdaniem w pełni trafiona. Jednak w stosunku o do książki wycięto sporo informacji, przez co osoby nie znające literackiego pierwowzoru są nawet znudzone seansem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Alby wycinać albo wydłużyć film o dodatkową godzinę. Myślę, że mimo wszystko wybrano dobrze.

      Usuń
  2. Niestety, nie widziałam jeszcze "Diuny", ale słyszałam tyle pozytywnych opinii, że prędzej czy później będę musiała to nadrobić. Ciekawi mnie całokształt, a także m.in. to, jak tam wypadł Jason Momoa. Bardzo lubię tego aktora i kibicuję jego karierze od czasów serialu "Stargate: Atlantis".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piąteczka, ja też poznałem Momoę wraz z Stargate Atlantis. A wypda bardzo sympatycznie tylko zdecydowanie jest go za mało.

      Usuń
  3. Jestem zachwycona filmową "Diuną". Jest parę szczegółów, które mi się nie podobają - bardzo słabo zarysowane charakterystyki Harkonnenów czy niezbyt w filmie widoczne pokazanie roli przyprawy w ścieżce, jaką ludzkość wybrała po wojnie z komputerami - ale to w sumie drobiazgi.

    OdpowiedzUsuń