niedziela, 16 stycznia 2022

Star Wars: The High Republic: The Rising Storm

Przyznaje się, nadrabianie The High Republic nie idzie mi tak szybko jakby chciał. Głównym winowajcą nie jest brak czasu, a jakość niektórych tytułów. Na The Rising Storm bardzo czekałem. Najważniejsza książka drugiej fali mająca ruszyć do przodu fabułę całej opowieść o Wielkiej Republice. Poprzednie trzy tomy zbudowały ciekawe podwaliny gdzie potężna Republika i Zakon Jedi muszą zmierzyć się z niespodziewanymi zagrożeniami. Z jednej strony kosmiczni wikingowie Nihili, a z drugiej krwiożercze dendroidalne Drengir, których lękali się nawet Sithowie w czasach swojej potęgi. Za to po jasnej stronie mocy stała grupka mniej lub bardziej interesujących postaci których losy chciało się śledzić. Jakie było moje zaskoczenie gdy The Rising Storm zamiast splatać wątki korzystając z wcześniej rozsianych nici fabularnych kompletnie minął się z celem pozostawiając niedosyt i zniechęcenie. Light of the Jedi miało swoje minusy, upadło pod ciężarem własnych ambicji, ale widać że Charles Soule się starał i miał chociażby udane pomysły. Cavan Scott w swojej książce nie ma nawet tego, poza nielicznymi wyjątkami.

Od czasu Wielkiej Katastrofy minęły miesiące. Galaktyka nie jest jednak spokojnym miejscem. Drengiry pustoszą kolejne planety, a Nihili usypiają czujność Jedi ukrywając się na odległej planecie i ograniczając swoją aktywność. W tym momencie kanclerz Lina Soh postanawia urzeczywistnić wizję kolejnej z swoich Wielkich Prac - Wielki Festiwal będący symbolem jedności Republiki. I to jest pierwszy zgrzyt. Rozumiecie, umierają ludzie, zagrożenie budzi strach i niepewność, a politycy postanawiają zorganizować wielkie święto, które ma zamydlić oczy głosząc hasła o tym jak Republika nie da się nastraszyć. To nie byłoby wcale takie złe gdy książka w jakiś sposób demaskowała tą obłudę, a autor wykreował postacie o odmiennym punkcie widzenia. Nie ma tego. Jako czytelnik nie mogłem znieść takiego prowadzenia historii bo od początku wiadomo jak to się skończy - atakiem na planetę i walką. Pierwsza połowa książki to za długie wprowadzenie, druga to za długie starcie. Nieudolne budowanie napięcia przez co traciłem zainteresowanie wraz z odliczaniem kolejnych procent na czytniku. Boli tym bardziej, że Światło Jedi skończyło się wizją nadchodzącej katastrofy. Ten wątek jest tutaj obecny, ale nie ma on dużego wpływu na wydarzenia. Potencjalnie mógł prowadzić do archetypicznego konfliktu walki z własnymi przeznaczeniem. Elzar Mann jako skonfliktowana postać widząca nadchodzące wydarzenia i nie mogący temu zaradzić. Zamiast tego na początku opowieści stwierdza, że sama jego obecność na Valo wystarczy żeby temu zapobiec. Arogancki Jedi kuszony przez ciemną stronę mocy to znowu fajny pomysł. Co z tego jeśli wątek romantyczny dostaje więcej miejsca niż apokaliptyczna wizja. Nawet w młodzieżowych tomach było mniej tego rodzaju motywów.

Rozczarowujących wątków jest więcej. Niespełnioną obietnicą są drengirowie. Potencjalnie ciekawsi antagoniści niż Nihili. Niestety pokazują się tylko okazjonalnie. Nie wiem czy to zagrożenie ma odgrywać główną rolę w komiksach czy kolejnych tomach, ale po tym jak zostali przedstawieni w Into the Dark spodziewałem się, że będą mieli większą rolę. Tym bardziej, że stanowią potencjalnie większe zagrożenie niż kosmiczni piraci z którymi bez problemu powinna sobie poradzić dobrze wyszkolona formacja militarna. I tutaj płynnie przechodzę do kolejnego wątku, który wywołuje zgrzytanie zębami i umniejsza wiarygodność świata. Polityka w Gwiezdnych wojnach zawsze odgrywała dużą rolę. Przecież Palpatine przejął władzę dzięki zakulisowym machinacją. Tutaj jest ona na poziomie kolorowanki dla dzieci. Republika się rozrasta, wchodzi w kolejne konflikty, ale całą swoją siłę militarną opiera na Zakonie Jedi, który podkreśla, że jest niezależny, ani tym bardziej nie jest armią. Logiczne wydawałoby się, że choćby dla walki z lokalnymi watażkami, a tym bardziej gdy zagrożenie stało się realne będzie potrzebny militarny argument perswazji. Ten wątek się pojawia tylko, że osoba chcąca wzmocnić siłę Wielkiej Republiki jest kreowana na antagonistę. Nikt jej nie lubi, nie odnosi się z sympatią mimo, że to jak najbardziej logiczne w obecnej sytuacji. Dla kanclerz Liny Soh ważniejsze są tradycję, wyimaginowana wizja utopijnej Republiki, a nie odpowiedź na realne potrzeby jej obywateli. Ja jako czytelnik to widzę, razi mnie to, ale w książce nikt nie zwraca na to uwagi. Wcale nie żałuję, że ta Republika upadanie. Może i był taki zamysł by pokazać jak rodziły się podwaliny pod przyszłe konflikty w Senacie i powstanie Imperium, ale bardziej mam wrażenie, że Cavan Scott w ten sposób idealizuję oderwaną od rzeczywistości wizję. Oczywiście nie pokuszono się o analogię do kolonializmu i ekspansji Republiki na Zewnętrzne Rubieże.

Burza nadciąga ma więcej problemów. Postacie są nudne i jest ich za dużo. Syn kanclerz dostał nawet wątek romantyczny. Może gdyby lepszy autor to pisał byłbym mu kibicował, w końcu to kolejny POV na katastrofę podczas kosmicznego expo, lepszy ogląd na ogarniający chaos. Tylko, że to było nudne. Tak jak cała inwazja. Cavan Scott myśli, że jak się dużo dzieje to znaczy, że będzie wciągająco. To nie prawda. Muszą być bohaterowie którym się kibicuje. Gdy tego nie ma jest jedynie pusty spektakl. Może lepiej wychodzi mu pisanie komiksów, ale z kilkusetstronicową powieścią Scott sobie nie radzi. Za często używa też deus ex machina. Wątki się zdarzają bo są potrzebne. Przypadkowe spotkania, nielogiczne zawiązywanie akcji czy dziwne zachowania bohaterów. Jest to notoryczne. Może niektóre rzeczy zostaną rozwinięte powieściach towarzyszących z drugiej fali, bez kontekstu to jednak nie działa.

Mimo wszystko znalazło się kilka plusów w książce. Marchion Ro ma jednak jakiś plan. Mimo, że Nihili dostają za dużo czasu i spokojnie można by niektóre wątki wyrzucić to jednak prowadzi to do czegoś większego. Szkoda, że dwa tomy to jedynie wstęp. Ponadto pojawiły się dwie postacie, które polubiłem. Bell Zettifar już w Świetle Jedi pozytywnie się wyróżniał. Tutaj ten młody padwan dostał wątek traumy po stracie mistrza i kilka budzących sympatię scen, a jego wątek dostał całkiem interesujące zwieńczenie. Trzymam kciuki by jego historię poprowadził ktoś mający jakieś pojęcie o psychologii i wychodzeniu z PTSD. Całkiem sympatycznym dodatkiem do kanonu jest Ty Yorrick. Najemniczka z mieczem świetlnym zawierzająca swoje decyzję ślepemu losowi. Wraz z postępem historii poznajemy jej przeszłość i budzi coraz większą sympatię. Myślę, że na swoich barkach spokojnie by udźwignęła całą książka. Dodatkowo tworzy całkiem fajny duet z Elzarem Mannem. On również miał kilka fajnych wątków jak kuszenie przez ciemną stronę, ale ostatecznie autor pogubił się w prowadzeniu tej postaci rozgrywając nudny romans i robiąc z niego rozemocjonowanego nastolatka.

Piszę to ze smutkiem, ale Star Wars: The High Republic: The Rising Storm to rozczarowanie. Kilka fajnych pomysłów zostało pogrzebanych pod zalewem nijakości. Lubię niektóre postacie, dlatego tym bardziej to boli. Może cała historia lepiej by się sprawdziła jako miniseria komiksowa, to byłaby też możliwość by pokazać cuda Republiki w bardziej atrakcyjniej formie. Albo chociaż zbiór opowiadań. Jako powieść nie działa. Cieszy mnie, że najważniejszą książkę trzeciej fali napiszę Claudia Gray, która udowodniała w Into the Dark, że potrafi w Gwiezdne wojny. A co w następnym odcinku mojego cyklu? Jeszcze się zastanawiam czy konstytuować książki czy zrobić sobie małą wycieczkę do komiksów. Tylko nazwisko Cavan Scott na okładce odstrasza...

Luźne przemyślenia:

  • mój zapał do The High Republic opadł gdy ogłoszone, że wydarzenia następnej fazy mają rozgrywać się kilkadziesiąt lat przed Light of the Jedi. Architekci projektu chcą powtórzyć pomysł z prequelami z filmów, ale nie jestem przekonany czy to się uda.
  • okładka jest bardzo nijaka. Troje Jedi na przeciwko nieznanego zagrożenie i wielka ciemna plama. To już czepianie się dla czepiania, ale chcę pozostać konsekwentny do samego konća.
  • zadziwiające, że nie wprowadzono jeszcze Sithów. Ciemna strona czy wspomnienia o nich przewiają się w tle, nie zdziwię się gdy z czasem tych wątków będzie więcej
  • z pierwszych materiałów promujących The High Republic pamiętam Starlight Beacon który miał być odpowiednikiem Gwiazdy śmierci tylko dającym nadzieje, a nie śmierć. Jak na razie jego obecność jest szczątkowa i The Rising Storm tego nie zmienia.
  • Vernestra Rwoh pojawiła się na moment, szkoda tylko że to moment.

4 komentarze:

  1. Szkoda, że ta książka okazała się być nijaka i się zawiodłeś. Mam jednak nadzieję, że jeżeli sięgniesz po inne książki, które nawiązują do Star Wars to okażą się dużo lepsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na pewno dalej będę czytał, nie lubię przerywać rzeczy które już zacząłem ;)

      Usuń
    2. Ja tak samo, chociaż powoli uczę się odkładać książki czy serie, które po prostu mi nie podchodzą. Co nie jest takie łatwe, jakby mogło się wydawać.

      Usuń
  2. Oby inne części były lepsze :)

    OdpowiedzUsuń