środa, 13 sierpnia 2014

„Dzienniki kołymski” – Jacek Hugo-Bader

Nie czytam zbytnio literatury faktu, bardziej skupiam się na fabularnych opowieściach fantastycznych. Wystarczy mi otaczająca rzeczywistość i codzienny zalew pesymistycznych newsów. Jednak od czasu do czasu najdzie mnie ochotę by przeczytać coś innego. Tym razem maszyna losująca zaproponowała mi reportaż. Nie od Kapuścińskiego jak przystało, czy Cejrowskiego jak to modne. Padło na Hugo-Badera i jego relację z rosyjskiej wyprawy. I jako, że jest to moje pierwsza styczność z tego typu literaturą (tak wiem, wstydzę się) więc brakuje mi punktu odniesienia zatem napiszę bardzo luźne spostrzeżenia jakie nasunęły mi się w trakcie i po lekturze.

Pierw jednak kilka słówek wyjaśnienia dla nieobeznanych czym są Dzienniki kołymskie i delikatne zarysowanie tła. Książka ta jest kronikarską relacją z wyprawy na Kołymę. Autor, doświadczony podróżnik, dziennikarz i maratończyk, postanowił przejechać stopem mierzącą ponad dwa tysiące kilometrów syberyjską trasę łączącą Niżny Bestiach w Jakucji z Magadanem nad samym Morzem Ochockim. Zwana jest ona również najdłuższym cmentarzem świata gdyż budowali ją więźniowie łagrów sowieckich, a jej przebycie było marzeniem uciekinierów.

Hugo-Bader postanowił pokonać trasę, zwaną również Trasą, nie po to by ją zaliczyć i odhaczyć ze swojej życiowej "To do list", ale by dokonać wyprawy w głąb postsowieckiej mentalności. Nie jest to dokłada relacja z podróży, czy książka historyczna mająca na celu opisanie regionu. Jest to historia ludzi zamieszkujących te tereny. Przepełnione smutkiem prywatne historię o osobach pozbawionych nadziei. My w naszej Polsce, na imprezie przy wódce ze znajomymi możemy sobie mówić o Rosji jako jednym wielkim monolicie, ale prawda jest odmienna. Nie jest to wymarzona przez Stalina monolityczna Ruś wielbiąca swoją Mateczkę. Jest to państwo złożone z ludzi o czym często się zapomina. Cierpiących w łagrze, ledwie wiążących koniec z końcem poszukiwaczy złomu i złota, emerytów, szamanów, młodych pozbawionych nadziei. Ludzi walczących ze sobą, z odrębnościami etnicznymi, których jest tutaj pełno, z śmiercionośną przyrodą i klimatem oraz alkoholem. W książce są historie bogatych biznesmenów i biednych nizin społecznych. Przekrój jest ogromny i często nieprawdopodobny. Niektóre postacie gdyby były bohaterami dalszo planowymi w książce fanatycznej nazywane byłby sztucznymi i przerysowanymi. Tutaj są one niesamowicie prawdziwe i naturalne. Jak choćby córka Jeżowa, jednego z szefów bezpieki Stalina, na "spowiedzi" u autora, przypadkowo spotkany kierowca ciężarówki czy kobiet lękająca się psów.

Tak więc jest to książkach o ludziach zamieszkujących Trasę. Nie streszcza ona historii, przedstawia ją przez umiejętne wtrącenia autora. Jest to konieczne by zrozumieć spotykanych ludzi. Społeczeństwo to dalej jest trawione postsowieckim kacem. To co wydarzył się 90, 60 i 25 lat temu wciąż ma wpływ na miliony ludzi. Dzięki lekturze tej książki można lepiej zrozumieć czemu mimo nienawiści do komunizmu i oczywistego zła, które wyrządził ludzie za nim tęsknią i wstydzą się swoich przewinień z tamtego okresu. Co z tego, że do łagru szło się na 10 lat za delikatne spóźnienie do pracy (wywrotowa postawa) lub powrót z niemieckiej niewoli (podejrzenie szpiegostwa). Widmo ZSRR wciąż wisi nad obywatelami Rosji i wisieć będzie jeszcze kolejnych kilkadziesiąt lat.

Mimo reportażu i skupienia na kolejnych spotkaniach podczas lektury były czuć podróż autora. Z każdym kolejnym kilometrem zmieniali się ludzie, opowieści i tło. Czuć było, że mijają kolejne kilometry i zbliża się koniec podróży. Mentalność ludzi była inna, a Hugo-Bader dzielił się swoimi coraz większymi problemami z higieną. Czuć było też pewne ciągłe i powracające motywy. Często odniesienia do maratonu wraz z kolejnymi kamieniami milowymi trasy, opisy porzuconych miast i osiedli kolejne opowieści o złocie i wszechobecne imprezy zakrapiane wódką i walka z kacem. Takie małe mikropowieści tematyczne.

Jak na mój pierwszy raz z reportażem jestem zadowolony. Książki mają zapewnić rozrywkę, opowiedzieć historię lub poszerzać horyzonty i ruszyć coś w środku. Dzienniki kołymskie zaliczają się do tej trzeciej kategorii. Jestem tak bardzo zadowolony, że w najbliższym czasie sięgną po inny tytuł z tego gatunku mimo, że mam taczki innych zaległości. Nie celuje na razie w żadną tematykę, liczę jedynie na fart reporterski. Bo jak Jacek Hugo-Bader piszę, albo się go ma lub nie ma. Jeśli jest można opowiedzieć niesamowite historię. I takie właśnie Hugo-Bader opowiada.

OCENA 4.5/6

1 komentarz: