poniedziałek, 17 lutego 2014

Serialowe podsumowanie tygodnia #72 [10.02.2014 - 16.02.2014]


SPOILERY


Banshee S02E05 The Truth About Unicorns
- to był fascynujący odcinek gdzie rzeczywistość mieszała się z fantazją bohaterów. Pełen niedopowiedzeń, stworzony z pociętych scen może wydawać się głupią zabawą montażystów. Był trudny w oglądaniu, wymagał skupienia i cholernie się to opłacało. Pokazano marzenia bohaterów, wyimaginowany świat gdzie mogą robić to co chcą oraz zderzenie tego z brutalnymi realiami. Pięknie pokazano różnice między tym co jest i tym czego chcą Lucas i Carrie. Może i wiele osób mógł wynudził, ale ja lubię takie eksperymenty i chłonąłem z uwielbieniem każdą przydługą scenę i radowałem się niepokojącym udźwiękowieniem gdzie wszystkie nuty były mocno akcentowane, a pojawienie się ciszy w tle było czymś niepokojącym i celowo wybijającym z rytmu jakby miało podkreślić zwykłość kolejnych scen. Podobało mi się jak płonący dom, który miał być ostoją i zapewnić szczęście bohaterom podkreślił, że nie mają co liczyć na chwilę spokoju i niebezpieczeństwo jest ciągle obecne. Jest jeszcze ostatnia scena gdzie Sugar mówi o życiu w klatce, a Hood żeby to pieprzyć. To idealnie podkreśla jego charakter.
- brawa na stojącą należą się za scenę w zbożu. Pierw zaskakująca śmierć Racine (będzie mi go brakowało) i efektowna strzelanina z zbliżającym się snajperem w pełnym kamuflażu. Wtedy adrenalina bohaterów była wprost namacalna, ale skradania się w zbożu, powtórzony widok od góry pokazujący trzech wytrawnych łowców w zastygnięciu i potem krótka wymiana ognia po wzbiciu się w powietrze gęsi to coś niesamowitego. Więcej takich wyszukanych scen poproszę, a nie nudne bijatyki na pięści.
- z innych scen spodobała mi się ta gdy Carrie i Lucas wybrali się na lody w miasteczku i przystanęli przy jubilerze i wymieniali się uwagami jakby tu go obrobić. Cięte dialogi, dużo humoru i podkreślenie charakteru tych postaci. Świetne. Jednak fajnych ujęć i pomysłów było więcej jak np. Carrie pod prysznicem (ten bezgłośny krzyk!) i w wanie co okazało się też ładną klamrą dla odcinka.

OCENA 5.5/6

Black Sails S01E03 III. 
- odcinek taki se. Lubie ten serial, podoba mi się klimat, ale irytująco się dłuży. Może i specjalnie nie przeszkadza mi brak morza i pływających po nim statków, ale cały czas mam wrażenie, że mogłoby to wyglądać lepiej. Za mało emocji i mocnych scen. Może i przemowa Elenor w obronie Max i odebrania statku Vane'owi miała wstrząsnąć, ale się nie udało. Za mało znam bohaterów by się nimi przejmować może jakby to było później i lepiej pokazano. Przyjąłem to ze spokojem, a chyba nie o to chodziło. Fajnie jednak, że nie wszytko jest oczywiste i może to przynieść ciekawe konsekwencje.
- cytowanie Marka Aureliusza w serialu o piratach to lekkie przegięcie. Chcę piracenia, a nie filozoficznych i egzystencjalnych wywodów. Niby to próba pogłębienia bohaterów, ale trochę prze intelektualizowana. Pani Barlow też jakoś specjalnie nie intryguje i średnio obchodzi mnie co Flint z nią robi.
- dalej najgorzej wychodzą główni bohaterowie. Flint jest nudny, a Silver irytujący zamiast zabawny bo chyba taka była intencja. O wiele lepiej wygląda kombinujący Jack potrafiący zagrać na odpowiedniej nucie, spokojny i nieprzewidywalny Vane, wątpiący w siebie, ale cały czas opanowany Gates czy Bill, którego lojalność jest wciąż testowany. Szkoda tylko, że Anne Bonny cały czas kryje się w cieniu i co najwyżej rzuca onelinery. Chcę się o niej więcej dowiedzieć, może dojdzie do tego podczas polowania na Urce, które coraz bliżej.

OCENA 4/6

Brooklyn Nine-Nine S01E14 The Ebony Falcon
- śmieszne, ale oczekiwałem więcej, tak już mam, że od lubianych seriali wymagam by wznosiły się na wyżyny swojego potencjału. Najśmieszniejsza była Gina prosząca Holta o kontakt z CIA lub FBI by ktoś rozwiązał sprawę kradzierzy z jej mieszkania bo przecież kto inny miałby się tym zająć, na pewno nie policjanci z posterunku. Miała kilka świetnych tekstów, a najlepsze było napisanie skargi na Diaz i Amy.
- drugi wątek trochę słabszy. Fajnie, że Terry wrócił do pracy w terenie, ale Jake i Boyle strasznie irytujący. Mało śmiesznych scen jednak fajnie oglądać bohaterów jak się o siebie troszczą. Lub robią sobie krzywdę.
- najlepszy był jednak początek jak posterunek zastanawiał się czy Kelly to imię żony czy psa Hitchocka.

OCENA 4/6

Brooklyn Nine-Nine S01E15 Operation: Broken Feather
- początkowa gra w futbol była piękna. Terry rządzi. Jego plan polepszenia wydajności oraz aluzję do Ikara względem Holta też wspaniałe. Uwielbiam bohaterów i te absurdalne sytuację, które powstaje dzięki ich udziałowi. Gina za biurkiem Holta z rękami złożonymi w wszechwiedzącą piramidkę, Boyle w frędzelkach, napad złości Diaz - jak tu ich nie kochać?
- sceny z Sępem fajne, ale jego debiut chyba lepszy. Błyskawiczne złamanie przestępcy dobre tak jak operacja Broken Feather, ale trochę mi brakowało scen z jego udziałem. Jednak wspólna praca Amy i Jake mi to wynagrodziła. I Adam Sandler w gościnnej roli. I granat dymny na samym końcu, prawie się zakrztusiłem jedzeniem ze śmiechu.

OCENA 4.5/6

 Brooklyn Nine-Nine S01E16 The Party
- oczywiście, że Holt jest tym zabawniejszym w związku. Jego partner nie porwał, nie było zabójczo zabawnych scen na przyjęciu, ale odcinek bardzo przyjemny z fajnymi momentami i niezbyt subtelnym przesłaniem. Fajnie wypadł Scully z jego ariami operowymi, Diaz znajdująca zajęcie kleptomance Ginie, Amy robiąca zdjęcia szafką Holta oraz pseudo namiętny pocałunek Boyla. Jego nowa miłość jest ciekawa i mam nadzieje, że wróci jeszcze do serialu bo te rozmowy o jedzeniu są zabawne. 

OCENA 4/6

Person of Interest S03E14 Provenance 
- w końcu musiało to nastać - proceduralny odcinek, który za parę tygodni będzie mglistym wspomnieniem. Oglądało się go przyjemnie, ale tylko tyle. Brakowało jakiegoś konkretnego zaskoczenia. No cóż i takie odcinki muszą być. Najfajniej wypadł przekręt i kradzież biblii, ale widziałem dużo lepsze heisty. Najlepszy był na końcu Fusco planując kolejne kradzieże.
- podobała mi się końcówka z odniesieniem do Carter i kolejne jej uhonorowanie. Nie spodziewałem się, że tak będę za nią tęsknił. Szkoda, że Root nie wypełniła tej pustki, brakowało jej w tym odcinku.
- Shaw w wieczorowej kreacji na gali wyglądała pięknie. Ogromna odmiana od jej wiecznie przyczajonej postury.

OCENA 4/6

Sons of Anarchy S06E12  You Are My Sunshine
- przedostatni odcinek więc czas na kończenie i zaczynanie pewnych wątków. Może nie miał błyskawicznego tempa, ale dużo ważnego się w nim działo i miał kilka świetnych linii dialogowych.
-  Tara podjęła decyzja, ale prawdopodobnie nie jest ona ostateczna. Albo Jax coś zrobi, zdarzy się coś strasznego lub sama się opamięta. Za wszelką cenę chcę ocalić chłopców, ale rozbija przy tym rodzinę. Jest w sytuacji patowej i co nie wybierze będzie źle. Nie zdziwiło mnie, że nie poszła do Petterson, ale Jax może to inaczej odebrać. W każdym bądź razie szykuje się ciekawy finał
- sprawa z Irlandczykami unormowana, Marks przejął handel bronią i pozbyto się chińczyków. I niby spokój tylko, że pozornie. Dowódca Dziewiątek miał racje wyśmiewając Jaxa, że to koniec. Prędzej czy później Sonsi wrócą do gangsterki. I pewnie dużo prędzej bo zbliża się prawdziwa wojna w Oakland i raczej nie będą stali bez czynie nawet jakby chcieli to ktoś użyje jakiegoś haka. Fajnie jakby w ostatnim odcinku serialu okazało się, że nie ma ucieczki od tego życia i trzeba odkupić swoje winę.
- a skoro wina o odkupieniu i winach - podoba mi się reakcja Nero na końcu odcinka gdzie pocieszał Jaxa mimom, że dowiedział się o zleceniu morderstwa Davrene. Może go za to nienawidzić, ale gdy jest w potrzebie to mu pomaga bo wie, że dzieci są najważniejsze.

OCENA 4.5/6

Sons of Anarchy S06E13 A Mother's Work
- tego się nie spodziewałem. Mr. Mayhem miał dużo roboty w tym sezonie, ale śmierć Tary była dla mnie totalnym zaskoczeniem. To co robiła prowadziło do destrukcji i przykrych konsekwencji, ale jej zgon był dla nie niewyobrażalny, a powinien w końcu pierwszy raz od dawna była szczęśliwa, powinna mi  się zapalić ostrzegawcza lampka w końcu przeczytałem, że ktoś w finale zginie i byłem pewien, że to Gemma. Wydawało mi się, że to sobie zaspoilerowałem i od kilku odcinków uważnie się jej przyglądałem by stwierdzić czy jej zejście było zasłużone czy nie. Wydaje mi się nawet, że Sutter w jednym z posezonowych wywiadów mówił, że nie ma Gemmy bez Clay. Jednak to Tara zginęła z jej rąk i to w mega brutalny sposób wynikający z nieporozumienie. I przez przypadek jeszcze Roosvelt odszedł na wieczny odpoczynek. Nie dowierzałem co widzę. Brutalna walka dwóch kobiet, ataki żelazkiem, podtopienie i potem widelec do mięsa przebijający czaszkę Tary. Kurt Sutter to sadysta, uwielbia się znęcać nad swoimi bohaterami i sprawiać by cierpieli dlatego wprowadziła na scenę zbrodni Juica, który pomaga Gemmie. Kolejna rzecz która wjedzie mu na psychikę. Ona też w przyszłym sezonie będzie w kiepskim stanie i pewnie oboje doprowadzą się spektakularnego upadku. Nie mogę się doczekać by zobaczyć co stanie się w przyszłym sezonie.
- śmierć Tary to najważniejsze co się działo, pogoń za nią i budowanie nastroju rozłąki zajęły sporą część odcinka, ale działo się więcej. Nero wrócił do gangsterki. Człowiek który miał najlepiej działający kompas moralny i głowę na karku wraca do ryzykanckiego życia. Tak jak Jax zdaje sobie sprawę, że nie ma ucieczki od ulicy. Ta decyzja może go drogo kosztować bo war is coming. Sojusz Majów i Lina przeciw Marcusowi i Sonsą - szykuje się wyniszczająca wojna. Chyba, że SAMCRO będzie za wszelką cenę próbowało stać na uboczu i zajmować się legalnymi interesami i radzić sobie po tej tragedii. Jednak nie można tak łatwo uciec od tego życia.

OCENA 5/6

The Walking Dead S04E09 After
- w końcu wrócił jeden z moich ulubionych seriali i był to zacny odcinek. Nie skupiał się na akcji tylko psychologii bohaterów, brakowało też sporo osób z głównej obsady, ale to nie przeszkadzało. I na nich przyjdzie czas. Lepiej żeby twórcy odpowiednio skupili się na przeżyciach po stracie domu i rozłożyli to na kilka odcinków niż pokazali to po łebkach.
- świetnie wykreowano napięcie między Carlem i Rickem. Ojciec poharatany i zmęczony życiem nadmiernie troszczy się o syna nie chcę dostrzegać tego jak wyrósł. Młody natomiast obwinia ojca za to co się stało, myśli, że sam by sobie poradził lepiej i jest odpowiednio dojrzały by nie potrzebować niańki. Uwydatnione jest niezrozumienie, ale też na końcu miłość między nimi. Bardzo podobały mi się ostatnie sceny jak żartują i próbują sobie razem radzić w nowej sytuacji.
- dużo powiedziano też o Michonne. Gdy został pokazany jej sen przez chwilę myślałem, że mam zepsutego ripa i oglądam jakiś inny serial, zupełnie odmienny od The Walking Dead. Jednak chwile później jej towarzysze stracili ręce, a ona obudziła się w nowej - starej sytuacji. Znowu podróżuje sama z walkerami na smyczy. I nie radzi sobie z tym, ponowna utrata rodziny mocno na nią wpłynęła i mimo, że zawsze cechowało ją opanowanie musi dać upust swoim emocją. Ciesze się, że już w finale tego odcinka doszło do spotkania z Grimesami.
- miłą niespodzianką było też pojawienie się Hershela i Gubernatora. Dobrze, że ostatecznie wyjaśniono, że ten drugi nie wróci bo przez przerwę na mnożyło się sporo teorii w internecie, że jakimś cudem przeżył. Może jednak w flashbackach albo jakiś majakach się pojawi? Wszystko jest możliwe.

OCENA 5/6

True Detective S01E04 Who Goes There
- jestem zachwycony. Jeszcze kilka miesięcy temu opłakiwałem koniec najlepszego serialu w telewizji (Breaking Bad jakby ktoś pierwszy raz wszedł do internetu) i byłem niemal pewny, że to koniec wielkich produkcji gdy nagle HBO zafundowało True Detective. Aktorsko, pod względem scenariusza i reżyserii to najwyższa półka seriali i w sezonie nagród powinien rozbić bank, a czwarty wystarczy by Fukunaga dostał statuetkę za najlepszą reżyserię. Nie chodzi tylko o końcową sześciominutową sekwencję nakręconą na jednym ujęciu. Była fenomenalna. Jestem pod ogromnym wrażeniem jej złożoności i wysiłku jaki musiał zostać włożony w jej nakręcenie. Bogactwo szczegółów, cały czas się coś dzieje, napięcie i pytanie jak to się skończy. I to podążanie za kamerą, rozglądanie się wraz z nią, jakby się było w samym centrum osiedla ogarnięte strzelaniną. To było zwieńczenie tego co działo się przez poprzednie 50 minut. Cięcia w odpowiednim momencie, krótkie sceny przeplatane z długimi, piękne zdjęcia zdewastowanej Luizjany (czwarty odcinek i prawdopodobnie czwarty raz piszę to samo) i wrażenie przestrzeni. Nawet cela z pierwszego przesłuchania była większa niż w rzeczywistości. I te ujęcia. Szał Martyego po przeczytaniu listu, Cohle sięgający po swoją skrzyneczkę czy odchodzący po kłótni z Maggie gdy jej wizerunek zza szyby powoli zmienia się w jego odbicie. Cudowne. I aż się boję pomyśleć co nas czeka przez najbliższe cztery epizody i jakie fajerwerki wybuchną w finale. Fukunaga i Pizzolatto to objawienia tego sezonu i marzy mi się by pracowali przy True Detective jak najdłużej.
- chwalę reżysera, a przecież inne elementy nie ustępowały. Fabularnie dalej powoli, sprawa niewiele bliżej końca, ale to nie istotne. Tu chodzi o detektywów i wpływ pracy na ich życie. Jasne, mroczny kult działa na wyobraźnie, ale nie chodzi by złapać mordercę tylko zobaczyć jakie zmiany zaszły w Martym i Cohlu. Ten pierwszy w odcinku traci żonę po kłótni z kochanką, jest zdziwiony, że do tego doszło i wciąż liczy, że dalej się wszystko ułoży. Cohle natomiast wraca do swojej przeszłości poznajemy jego mroczne tajemnicę, a gdy ćpa i przekracza kolejne granicę nie można oderwać oczu od McConaughey'a. Oglądanie jego działania pod przykrywką to jak jazda na rollercoasterze. Dostarcza niesamowitych emocji, ale ma się wrażenie nadciągającej katastrofy. Są też sceny z Harrelsonem gdzie wygłasza swoje życiowe filozofię i potrafi być prawdziwym dupkiem.

OCENA 6/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz