poniedziałek, 18 stycznia 2016

Serialowe podsumowanie tygodnia #169 [11.01.2016 - 17.01.2016]

SPOILERY



Sherlock S04E00 The Abominable Bride
Pierwszy raz jak usłyszałem o odcinku Sherlocka w XIX wieku trochę się wkurzyłem. Jak to, przerywać opowieść w takim momencie? Zamiast skupić się na kręceniu kolejnego sezonu zrobić skok w bok i opowiedzieć niezależną historię? Czysta złośliwość, tym bardziej, że kolejny sezon najwcześniej za rok. Z tego powodu nie śledziłem specjalnie doniesień, nawet nie oglądałem zwiastunów. I wiecie co? Podobało mi się.

Najważniejsze, historia nie jest samodzielną opowieścią nie związaną z główną osią. W zgrabny sposób Moffat powiązał dwa okresy historyczne wykorzystując pałac umysłu Sherlocka. Nie jest to jasne na początku co gdy się wyjaśnia bardzo dobrze działa. Odcinek był quasi opowieścią szkatułkową. Jednak nie było typowego zagłębiania się w historię w historii, a szkatułki częściowo się nakładały, a przeszłość czy raczej wizja mieszała się z rzeczywistością, a rzeczywistość nie zawsze była jednoznaczna. Powiedziałbym, że był to bardzo Doctorowy odcinek, co bardzo mi się podobało.

Podobała mi się rzeczywistość XIX wieku, która była retellingem retellingu. Pierwsza scena to remake sceny z poznania się dwóch głównych bohaterów, a z czasem pojawiają się nawiązania do przeżytych historii tylko w trochę odmienny sposób. Jest nawet Molly i scena nad wodospadem Reichenbach. Nie podobał mi się tylko Mycroft przestylizowany na grubaska, ale odnośnie tego mam własną teorię, o której za chwilę.

Sprawa odcinka niezbyt mnie wciągnęła. Przynajmniej z początku. Jak w Sherlocku była chaotyczna, dużo wątków i brak wyraźnej narracji. Potem było trochę lepiej, ale trzeba przyznać, że jako śledztwo nie interesowała, a pytanie "jak martwa kobieta mogła zabić męża" zbytnio nie zawracało mojej uwagi. Cenię jednak nawiązania do Moriatego. Bardzo wyraźne, ale pasujące gdyż o to chodziło. Samobójstwo po strzale w głowie i powrót do żywych plus nieustane przebitki z współczesnej sprawy udanie wkomponowane w przeszłość. Udanie wyszedł też feministyczny wątek przewijający się przez cały odcinek przez co rozwiązanie sprawy miało ręce i nogi. 

Cały odcinek dział się w mind palace Sherlocka więc trochę zgłębiono jego psychikę, obecne lęki i niepewności. Szczególnie fajnie wypadła scena rozmowy Sherlocka i Watsona o kobietach, wspomnienie Irene Adler i Molly Hooper. Oj, jak bym chciał by Irene wróciła choćby na chwilę. Gdy odcinek okazał się imaginacją mocniej zaczął mnie zastanawiać Maycroft, zwłaszcza gdy Sherlock spytał się go w samolocie czy nie schudł. Może ta zabawa w zgadywanie daty śmierci nie była bezsensowna i podświadomość Sherlocka chciała mu powiedzieć, że jego brat jest umierający?

Jak zwykle odcinek został ładnie wyreżyserowany. Pojawiająca się treść telegramu na ekranie, przenikające się sceny i charakterystyczne dla serialu zabawy z kamerą. Dobrze było to jeszcze raz zobaczyć. Stroję i scenografia epoki wypadły solidnie, ale jak to telewizja ma w zwyczaju szerokich planów było niewiele, a akcja działa się przeważnie w pomieszczeniach.

OCENA 5/6

Teen Wolf S05E12 Damnatio Memoriae
Taki ten serial lubię. Wciąż nie jest to szczyt możliwości, dużo brakuje do topowych odcinków, ale widzę ogromną poprawę w stosunku do poprzedniego odcinka. Było spokojniej i przez to ciekawiej. Można się było skupić na postaciach i poszczególnych wątkach, budować atmosferę i zaciekawić. Szkoda tylko, że horrorowe sceny już nie działają. Mocno je chwaliłem, zwłaszcza podczas pierwszych sezonów. Teraz brakuje elementu zaskoczenia. Przedzieranie się tunelami technicznymi nudne, smolista postać taka sobie, a wielka Bestia, która ma wzbudzać strach pokracznie wymodelowana, a jedyne co może spowodować to śmiech.

Podoba mi się, że widać o co toczy się gra. Wątków głównych jest kilka, a pobocznych zatrzęsienie, ale zostało to uporządkowane. Cel podstawowy to ponowne zebranie drużyny. I niech teraz każdy kolejny odcinek skupia się na pozostałych członkach stada. Cel następny to pokonanie Bestii, która wydaje się niemożliwa do ubicia. Jest też stado Theo. Wielka niewiadoma i przeszkadzajka, a całość urozmaicają Doktorzy Strachu. Jest tego dużo, ale stanowi spójny kolaż, który przy odrobinie talentu nie rozleci się.

Świetne sceny z główną dwójką. Zarówno komediowe, dramatyczne i interakcje między nimi. Scott średnio radzi sobie bez swojego najlepszego przyjaciela, przeżywa kolejne chwile zwątpienie i wychodzą jego niedoskonałości. Jak przy niesamowicie komicznej scenie z tablicą i sznureczkami gdzie zupełnie się pogubił. To nie jego domena. Stiles natomiast przeżywa dramat rodzinny. W trochę ckliwej scenie, ale pasującej do konwencji serialu doszło do jego pojednania z ojcem. Jak to tatuś zawsze wspomoże syna, jest gotów wszystko poświęcić, a syn powinien mu zaufać bo rodzina/stado najważniejsze. Był też zgrabnie rozpisany konflikt na linii rozum i serce. Gdyby to zostało gorzej zagrane by nie zadziałało, tutaj było idealne. Jednak najfajniejsze były sceny Stiles/Scott. Nie przez co mówili, ale chwilę milczenia, wzajemne zrozumienie i współpraca by wreszcie ponownie stanowić część jednego stada. Bardzo ładnie wyszło rysowanie kręgów na piachu jako pewnego rodzaju rytuał podkreślający ich wspólnotę. I komentarz Stiles, że nienawidzi tego symbolu.

Dalej nie podoba mi się, że Liam dostaje tyle czasu na ekranie. Jego sceny nie działają. Ma czasem zabawne i nieporadne momenty z Masonem, ale ogólnie wypada bardzo słabo. Głównie ze względu na kompletnie schrzaniony wątek romantyczny. Przez tyle lat serial umiejętnie je prowadził by teraz spektakularnie się wyłożyć. Brak chemii to jedno, bardziej mi przeszkadza bezsens tej historii i co znowu podkreślę, marnowanie czasu na nudne postacie w nieciekawych sytuacjach. Gdyby nie moja awersja do przewijania seriali pewne bym to robił.

Bardzo szkoda, że Malia i Lydia kosztem Liama dostają mniej czasu. Polowanie na Pustynną Wilczyce może być fajne tym bardziej, że ma Deatona. Biedaczek tyle z nią już przesiedział. Do tego Malia chcę ją zabić co oddala ją od stada Scotta, ale plany planami i całość może się skończyć zupełnie inaczej. Fajnie, że jest Braeden, ale niech ten wątek mocniej ruszy. Chyba bardziej obchodzi mnie ta historia niż niesforne stado zombie chimer.

Lydia siedzi w Eichen House i odbywa astralne podróże po zakładzie. To jest fajne. Podczas gdy jej ciało jest pozbawione ducha  ona będzie trenować swoje umiejętności banshee. Pod okiem ducha Meredith. Nie wiem czemu nawiązała telepatyczną więź z Lydią, ale i to podoba mi się. Zastanawia mnie tez jak uda się ją uratować. Chyba trzeba czekać na powrót Deatona bo tylko on może ją wyciągnąć z katatonicznego stanu.

Dziadek Argent uzdrowiony?! Ale czemu? Przecież to nie była jeszcze podbramkowa sytuacja, Doktorzy wciąż nie wydają się przeciwnikiem nie do pokonania. Bestia tak, ale Chris jeszcze nie wiedział czym ona jest. Fajnie, że Gerard wrócił, ale to trochę bez sensu. Jednak ta scena się udała zwłaszcza przez sposób w jaki pokazano jego pokój pełen zakrwawionych na czarno chusteczek walających się po całej podłodze co podbudowała klimat. 

Inne:
- scena z Tracy zabijającą ojca - po co mi to? Pokazuje tylko, że Theo manipuluje ludźmi i ich od siebie uzależnia co od dawna już wiadomo. Znowu niepotrzebne marnowanie czasu.
- nic nie łączy tak ojca z synem jak rozmowa nad ciałem w kostnicy.
- przekupny za 10 tysięcy dolarów członek Specnazu przekazujący wiadomości o Desert Wolf. Czasem pojawiają się rzeczy, w które nawet ja nie jestem w stanie uwierzyć.
- końcówka odcinka to wielkie WTF. Kira kontra... co? Nocujący w ziemi praprzodkowie? Rdzenne ludy Ameryki? Pierwsze magiczne istoty? Nie mama pojęcia co to jest, ale przypomina mi finał czwartego sezonu Buffy gdzie było coś podobnego - mistyczna wizja z pierwszą pogromczynią.

OCENA 4/6

The Expanse S01E06 Rock Bottom
Mam problem z tego typu odcinkami. Z jednej strony ciekawe historię poszerzające wiedzę o świecie lub łączące się z większą całością. Z drugiej, zawiało nudą. Do tego stopnia, że oczekiwałem końca odcinka i niezwykle łatwo ulegałem rozproszeniu. Gęsta atmosfera gdzieś uleciała i trafiło się zbyt dużo zapychaczy mających na celu wypełnienie czymś serialu. Czymś kameralnym tak by zaoszczędzić trochę funduszy.

Zupełnie nie rozumiem scen z pozyskiwaczem asteroid na marsjańskiej granicy. Znaczy rozumiem co znaczyły, ale nie czemu aż tyle trzeba mu było poświęcić. Pokazano napięte nastroje, kolejny w odcinku przykład podejmowania trudnych decyzji oraz ogólny rys sytuacji społecznej. I niespodziewany atak terrorystyczny, które może przynieść poważne konsekwencje. Jestem ciekaw czy to sugestywne budowanie przyczyn wojny. Nie pojedyncze akcję, ale ciągi oderwanych incydentów wynikających z tego samego problemu. Tylko na miłość Pustki Kosmosu, niech takie rzeczy będą podawane w skondensowanej formie.

Ziemskie scenki jak zwykle trochę pokrzywdzone. Było ich niewiele, ale ważne. Podkreślono bezwzględność i dążenie do celu, którym bez wątpienia jest dobro Ziemi, przez Chrisjen. Nikogo nie zawaha się użyć by zdobyć potrzebne informację. Co mi się tutaj podobało, jak zresztą w całym serialu, postacie nie żyją w pustce. Pojawiają się na moment, jedną scenę, ale mają własne backstory, które jest istotne dla historii. Tak jak rozmowy o Rzeźniku jeszcze lepiej obrazowały postać, która nie jest już tak oczywista jak ostatnio, a jej motywy wciąż pozostają tajemnicą.

Jaki interes ma Johnson? Chcę zaognić sytuację czy ją uspokoić, a może dalej zbijać własny kapitał. Jak to wszystko łączy się z Pasiarzami, tajemniczymi okrętami stealth, Julią Mao i wojną Ziemia vs. Mars? Czuję się zagubiony i rozumiem co czuli oglądający Grę o Tron bez zapoznania się z prozą Martina. Natłok wydarzeń i faktów, które trzeba samemu rozłupywać i prowadzić mentalne notatki by w tym wszystkim ię nie pogubić.

Na stacji Tycho najbardziej podobało mi się zacieśnianie więzi między załogą. Zwykłe rozmowy, wyjawienie prawd i jeszcze dogłębniejsze poznawanie głównych bohaterów, którzy nie mają pojęcia w jaką kabałę się wplątali. Alex i Amos coraz lepiej się dogadują mimo, że wyrośli w dwóch różnych środowiskach wiele ich łączy. Wychodzą też docinki między nimi oraz nieudane docinki np. w momencie gdy Alex żartuje sobie i minimalnie nieświadomie przekracza granicę z czego szybko stara się wybrnąć by nie urazić Amosa. Równie dobrze wypadły relację Naomi i Holdena. Najfajniejszy był w nich brak podtekstu seksualnego, a damsko żeńska przyjaźń zwłaszcza gdy podczas sceny alkoholizowania się wspominają poległych towarzyszy. Zgrzyta mi tylko jedna rzecz - czemu Johnston wpuścił ich na stację skoro chcę ukryć ich obecność. Przecież to oczywiste, że tak potężny człowiek jak on musi być śledzony.

Na Cecres ciąg dalszy cliffhangera. Porwany Miller jest przesłuchiwany i to są kolejne niepotrzebnie przedłużane sceny. Nie czuć napięcia i gdyby nie Jared Harris i wyjawienie przeszłości jego postaci oraz krytyka Millera pewnie bym się doszczętnie wynudził. Zaskoczyła trochę końcówka gdy Miller jest ratowany przez Octavia. Jednak tutaj też mam wrażenie, że można było coś więcej wyciągnąć. Na reszcie końcówka sugeruje, że ekspozycja i trochę bezcelowe prowadzenie śledztwa się skończyło. Star Helix jest zamieszane w incydent, a Miller zostaje wyrzucony ze służby. Tylko znowu nielogiczność - czemu kapitan Shaddid nie rozegrała tego lepiej by nie wzbudzać podejrzeń Millera? Mocno cierpi na tym opowieść gdy ma się wrażenie, że bohaterowie głupio się zachowują.

Inne:
- głupia rozmowa na Ziemi o szpiegu, ale jak ładnie nakręcono w oceanarium z rybami krążącymi nad głowami postaci. Kontrapunkt dla pustki kosmosu i ciasnych korytarzy stacji.
- może trochę oszczędzono budżet na scenach między postaciami, które były mocno statyczne i opierały się na rozmowach, ale statki, stacje kosmiczne i przebywanie w zerowej grawitacji to coś co dalej robi wrażenie.
- zachwyca dalej stylistyka serialu. Ziemne filtry w kosmosie, statkach i stacjach i ciepłe na Ziemi. Albo malowanie w próżni z mocno nasyconą czerwienią i żółcią, które dominują nad innymi barwami. Przy czym mimo nasycenia dalej pozostaje zimne czy wręcz stalowe.
- nie wiem czemu, ale strasznie mi się podoba, że tyle postaci ma tatuaże, blizny i charakterystyczny sposób ubierania. Już tylko na podstawie tego można coś o nich wywnioskować.
- muzyka dalej jest co najwyżej przeciętna. Boli tym bardziej, że ostatnio odświeżałem sobie OST do Battlestar Galactica.

OCENA 4/6

The Shannara Chronicles S01E04 Changeling
Z przyjemnością włączyłem kolejny odcinek. Podczas seansu trochę ponarzekałem, zdarzały się słabsze sceny i mrowie ciężko strawnych dialogów, ale to wciąż przyjemny i niezobowiązujący serialik. Póki za dużo się nie zastanawia można czerpać mnóstwo radości z przygody w klimatach fantasy w tv. Tym razem dzielni bohaterowie szukają zmiennokształtnego demona. Trochę późno na to wpadają i powinni wykazać się większą inteligencją, ale mogło pójść dużo gorzej. Odcinek cierpi trochę przez brak zaskoczeń dla widza. Od początku wiadomo kto jest zły co powoduje brak suspensu, a narażanie życia księżniczki jest bezcelowe bo wiadomo, że nie może stać się krzywda. Dlatego szkoda, że niemal cały odcinek poświęcono temu wątkowi. Jeszcze jakby dano ładną sekwencję akcji to bym wybaczył, ale tutaj też rozczarowanie. Nie zawsze można mieć bombastyczne efekty na ekranie.

Odcinek próbuje zgłębiać psychikę Amberle, a Elcrys przygotowuje ją do roli wybrańca. I znowu - mieszane odczucia. Czemu Bohater w przeciętnych historiach fantasy musi wybierać między miłością, a ocaleniem świata? Czemu ma się odczłowieczać? Przecież wyzbycie się miłości i emocji oddala go od tego co ludzkie, traci kontakt z tym czego ma bronić, a quest nie wynika już z przekonania tylko zaprogramowanego obowiązku. Tutaj jest to samo. Wizja Amberle jest fajna, pole bitwy zasłane trupami, widzenie Lorna i walka z Willem. Która kończy się w głupi sposób, a jego śmierć jest przypadkiem, a nie świadomą decyzją podjętą przez bohaterkę, ale Elcrys zostaje przekonany. I nie wiem czy drzewko jest takie głupie czy to była lekcja, a nie próba. Pokazanie, że podczas misji czekają trudne wybory i bohaterka musi być na nie gotowa. W każdym bądź razie sceny te miały sens, ale nie wiem czy interpretuje je zgodnie z intencjami scenariusza.

Podoba mi się, w Amberle, że nie jest ideałem. Jest zawistna, ma w sobie odrobinę pychy i czuć jej arystokratyczne pochodzenie. Ciężko jej przyznać się do błędów, a wizję ignoruje bo tak się jej podoba. Potrafi tez ukrywać emocję kiedy trzeba. Jest w czym rzeźbić i mam nadzieje na pokazanie zmian jakie będzie przechodziła na skutek podróży. Zwłaszcza teraz gdy została sama z Willem i Eretrią.

Właśnie Will i Eretria. Nie mam pojęcia jak to było w książce, zbytnio mnie to nie obchodzi, ale trójkąt miłosny tutaj nie działa czemu winny jest odtwórca dzielnego przyszłego herosa. Za grosz mu charyzmy i brak chemii między dziewczynami. Jest też głupi jak but, niczego się nie uczy, brak mu własnego zdania. Ma dobre serduszko, ale to za mało. Niektóre sceny wypadają śmiesznie, ale za często czuje zażenowanie z powodu oglądania słabego trójkąta miłosnego. I wciąż liczę na moją wymażoną kombinację. Teraz czekam na bonding dziewczyn, a cały następny odcinek powinien na tym polegać.

Lubię Eretrię, ale to chyba wynika z archetypu postaci jaki odgrywa. Aktorka jest przeciętna, trochę brakuje jej zadziorności. Może w 2-3 sezonie będzie to lepiej wyglądać, ale wciąż dużo przed nią pracy bo za często jej zachowanie jest sztuczne. Widać, że gra, ale jeszcze do końca nie czuje postaci. Jednak zdarzają się jej fajne momenty, a jej backstory wciąż jest interesujące. Tatuś nie jest tatusiem, a ona nie odkupiła swoich grzechów na końcu odcinka i dalej pozostała więźniem, a nie pełnoprawnym członkiem drużyny. Wciąż też nie wiadomo keidy mówi prawdę i jak bardzo manipuluje Willem co jest bardzo fajne bo podkreśla charakter postaci i pokazuje, że serial ma jednak trochę wyczucia i nie rzuca wszystkiego prosto w twarz.

Inne:
- jak to Brandon nie rusza na wyprawę? Chociaż jego współpraca a Allanonem też może fajnie wypaść. W przeciwieństwie do Willa jego trauma jest bardziej przekonująca, a on autentycznie boi się swoich mocy.
- efekt poruszającego się korzenia drzewa okropny, tak jak współczesne skórzane kurtki lub kamizelki. Natomiast sztuczna krew jest niesamowicie nienaturalna z powodu koloru i konsystencji
- wątek synów króla męczy. Jeden dobry, drugi zły i nieakceptowany, bla bla bla, niech się skończy, wiadomo w końcu który nadaje się na następcę. A może jakiś twist?
- reżysersko odcinek kuleje. W spokojnej scenie rozmowy kamera latała jak oszalała. Chciano podkreślić dramaturgię, ale zupełnie nie można się było skupić na treści z powodu chaosu. Kiepsko wypadła też prezentacja legendarnego miecza, który otrzymuje Amberle. Zabrakło iskierki epickości potrzebnej tego typu serialom.
- Allanon to fatalny mentor. Idź Willu na niebezpieczną wyprawę, jak spotkasz niebezpieczeństwo może nauczysz się korzystać z Elfich Kamieni. Może.
- cliffhanger słaby. Zmiennokształtny pozostaje w zamku z powodu nieudolności elfów i druida. Może i pokazuje, że zło bardzo ciężko pokonać, a wygrana nigdy nie jest oczywista, ale wolałbym nowe wątki.

OCENA 4/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz