niedziela, 29 grudnia 2013

Serialowe podsumowanie tygodnia #65 [23.12.2013 - 29.12.2013]

SPOILERY


Doctor Who S07 Christmas Special: The Time of the Doctor
- jak przy odcinku na 50 lecie serii tak i tu nie będę się rozpisywał. Są ludzie, którym lepiej to wychodzi, a Doctor Who to serial o którym można pisać i pisać. Ze swojej strony polecę choćby ten wpis, który w większości pokrywa się z moimi odczuciami
- a teraz moje wrażenie - jestem rozczarowany. Odcinek nie był zły, ale spodziewałem się po nim innych rzeczy. Gdy odchodził Dziesiąty dostałem długie pożegnanie skupione na jego postaci. Nastrój był depresyjny i stosunkowo kameralny, a wszystkie specjale miały cel by przygotować widza przed nieuniknionym końcem. Tutaj tego nie czułem. Po epickich i zwariowanych przygodach w Day of the Doctor i Name of the Doctor zasiadałem do tego odcinka bez przeczucia, że to już koniec drogi. Nie byłem na to przygotowany. Równie dobrze epizod mógł się skończyć odmłodzeniem Jedenastego, a nie jego regeneracją. Była ona dla mnie strasznie wymuszona. Możliwe, że przez konstrukcję odcinka, gdzie próbowano połączyć epickość Moffata z kameralnością Daviesa. Nie udało się. Moffat chciał połączyć wszystkie swoje wątki, powyjaśniać niewyjaśnione i udowodnić, że miał plan. I w sumie udało mu się to. Cisza, Big Bang, Crack on the Wall, Tranzelore, Gallifrey - wszystko to miało kulminację w tym odcinku. Logicznie wyjaśniono, nie ma się zbytnio do czego czepiać ALE to nie było miejsce na tego typu zabiegi. To miał się żegnać Jedenasty z widzami i Clarą, a nie Moffat zamykać wątki. Jedna rewelacja za drugą i wyciąganie kolejnego asa z kapelusza i królika z rękawa to zły pomysł. Jakby scenarzysta bał się, że zacznę się nudzić więc musiał zarzucać kolejne wielkie pomysły. A efekt był odwrotny bo coraz bardziej miałem dość kolejnych pomysłów.
- jednak trzeba przyznać jedno - te ostatnie minuty Jedenastego się udały. Może jego przemówienie do swoich wrogów nie było tak epickie jak to z Pandoricy, ale nadawało się na koniec. Jednak najlepiej wypadły sceny w TARDIS - zrzucenie muszki, ostatnie słowa i widok Ameli - pierwsza i ostatnia twarz, którą zobaczył. Smutno się zrobiło. Niepotrzebne jednak było starzenie Doktora. Matt potrafił odzwierciedlić wiek swojego bohatera spojrzeniem, a postarzenie Doctora to niepotrzebny zabieg wizualny.
- fabularnie też mi się średnio podobało, ale momenty ratowały sprawę. Jak choćby Papal Mainframe i Tasha Lem. Podczas oglądania cieszyło też pojawianie się wyżej wymienionych wątków. Pojedyncze puzzle były smakowite tylko, że utworzyły średni obrazek. Jednak średni obrazek Doctora to i tak bardzo doby serial.
- i jeszcze Capaldi - co za spojrzenie! Nie wiem czy dalej jego podróż będzie miała szalony charakter z masą biegania, ale czuję że polubię tego Doktora i jestem olbrzymie ciekaw jego relacji z Clarą. 

OCENA 4.5/6

Masters of Sex S01E05 Catherine
- odcinek pokazuje jak szybko można przejść od komedii do dramatu. Scenka z parą nie wiedząca skąd się biorą dzieci była zabawna, tak jak problemy z erekcją Langhama czy Ethan zastanawiający się co zrobić z Vivian. Jednak bardzo szybko pojawiły się tragiczne wydarzenia. Poronienie Libby czy problemy Virigni z dziećmi. Szczególnie ten pierwszy wątek był dramatyczny bo znowu można było zobaczyć spektrum emocji u Willa - jego niemoc, rozpacz i gniew ukierunkowany na matkę. Michael Sheen to świetny aktor i bardzo się ciesze, że został doceniony za tą rolę
- ciekawie wypadły też sceny z Virignią. Samotna matka pragnąca zapewnić jak najlepsze życie swoim dzieciom jest nienawidzona przez syna. I potem jej słowa prawdy o byłym mężu, który nie nadaje się na ojca.
- bardzo się ciesze, że Allison Janney w końcu zadebiutowała w serialu. Dużo czasu nie dostała, ale i tak kradła sceny z swoim udziałem
- udanie też potraktowano wątek Ethana, który zaczął panikować po tym jak przespał się z Vivian i dosadne słowa, które usłyszał  - żeby postawił się na jej miejscu 

OCENA 5/6

Masters of Sex S01E06 Brave New World 
- dramaty i dramaty. W tym serialu nie ma miejsca na szczęście. Ludzka zawiść i wredota nie ma granic i jest wszech obecna. Bohaterowie są za to pełni wad i niedoskonałości, a ich intencje nigdy nie są jasne. To złożone postacie, które ciężko rozszyfrować. Bo co takiego Virginia zrobiła w ostatniej scenie? Wcześniej była przeciwniczką uczestniczenia w badaniach, a teraz obnaża się przed Willem i chcę mu udowodnić, że kobieta może osiągnąć orgazm przez dotykanie piersi. Wygląda to jakby go uwodziła, a sprawę komplikuje tylko fakt, że jest przyjaciółką jego żony, która straciła poroniła w poprzednim odcinku. Niezwykle to skomplikowane
- skomplikowane jest też życie Margaret i Austena. Ona nigdy nie osiągnęła orgazmu, nie wie co to szczęścia, spędziła niemal całe życie u boku męża homoseksualisty. On ma podświadomy problem z potencją. Przypadek łączy ich razem. I zapowiada się, że to spotkanie wywrze wpływ na tą dwójkę. Margaret będzie chciała skonfrontować się z mężem, a Austen będzie zadawał sobie pytania o kompleks Edypa. Jest interesująco, tragiczne i ludzko
- niezwykle ludzka była też zawiść doktor DePaul. Kobieta, która została lekarzem, osiągnęła niemożliwe, ale wciąż jest to małostkowa kobieta, zazdrosna i pragnąca uznania. Nie może docenić Virginii, wręcz przeciwnie, umniejsza jej zasługi. Znowu takie to ludzkie
- niezwykle ciekawe było też wplecenie w odcinek prawdziwej historii. Pierw wykład Freauda i rozważania na ten temat, klimatyczna wyprawa do Miami i informację o radzieckiej bombie atomowej czy w końcu wyprawa na film. Serial porywa odzwierciedleniem realiów
- ciekawie wypada też wątek Libby. Coraz bardziej oddala się od męża, a ich niezrozumienie jest coraz bardziej widoczne. Jednak wciąż widać w niej iskrę życia, chcę zaszaleć i wyrwać się ze swojej rutyny. Chcę być kimś innym bo zdaje sobie sprawę z miałkości jej życia. Niemal kończy się to tragicznie, ale też pokazuje, że idealne życie to tylko pozoru. Zupełnie jak jej związek z Billem

OCENA 5.5/6

Nikita S04E04 Pay-Off
- pierwszy akapit to tradycyjne narzekanie na stację The CW i jej decyzję o anulowaniu Nikity. I tak samo będzie po dwóch kolejnych odcinkach bo to jeden z tych seriali, które po dwóch sezonach osiągnęły szczyt swojej formy i cały czas go utrzymują. Jacy ci amerykanie głupi, że nie oglądają tego serialu...
- a o samym odcinku - nie dałem się oszukać! No dobra nie do końca. Twist fabularny musiał być, jak co tydzień, ale go nie przewidziałem. Miałem jednak cały czas wrażenie, że coś jest nie tak, że wszystko za łatwo idzie, ale nie mogłem zidentyfikować źródła problemu. Podejrzenia się nasiliły gdy niemal wszystko zaczęło wychodzić bohaterom, a potem odnieśli zwycięstwo dwa odcinki przed końcem sezonu. I potem szok - wszystko to było wielkim planem! Co to jedna firma warta kilkanaście miliardów dolarów, można ją poświęcić w drodze do wygranej. Nikita odnosi zwycięstwo, ale nie wie, że jest w bańce. Przecież to równie dobrze mógłby być finał całego sezonu i nikt by nie narzekał! Były pojednania, walki, strzelanie i eksplozje, wszystko co najlepsze ma do zaoferowania ten serial.
- nawet wątek political fiction jest znośny. Powiedziałbym nawet, że jest przekonujący bardziej od tego z Homeland. Plany wydają się bardziej realne, a i nie zapomniano o mediach, które uwiarygodnianą historię. Przypominają mi się stare, dobre czasy 24.
- jedyne zastrzeżenie mam do Alex i Sama. Ich wątek przez cały sezon jest na uboczu. Niby cały czas się coś dzieje, ale mam wrażenie, że to zupełnie nie potrzebne. Gdyby to jeszcze było 19 czy nawet 9 odcinków bym wybaczył, ale nie w takiej sytuacji jaką mamy obecnie

OCENA 5/6

Nikita S04E05 Bubble
- przedostatni odcinek i kurde, za szybko! Przecież zakończenie tego epizodu równie dobrze mogłoby stanowić punkt wyjścia dla pełnej serii składającej się z 23 odcinków. Taki potencjał zmarnowany przez pazerność amerykańskiej stacji i głupotę przeciętnego widza! Przecież Nikita to jeden z najlepszych procedurali w telewizji. Ja mu wręczam w tym roku statuetkę imienia załogi Firefly za najbardziej niesłuszne anulowanie tego roku
- sam odcinek był fenomenalny. Bańka szczęśliwego życia się utrzymywała. Nikita powiedziała prawdę i została bohaterką Stanów i świata. Nietypowej rola w której nie czuła się komfortowo. Jednak było szczęśliwe życie, powrót do dawnych marzeń i planowanie przyszłości. Wszystko to dość długo się utrzymywało, ale pojawiały się niepokojące przesłanki. Fletch jak zwykle nie ufał systemowi i dalej drążył do prawdy co przypłacił swoim życie. Jego konfrontacja z Amandą świetnie poprowadzona. Zostawił jej pamiątkę na całe życie. Teraz wygląda na prawdziwego wroga Nikity z pokiereszowaną twarzą. Trzeba przyznać też Ryanowi, że ma jaja. Poświęcił własne życie by prawda wyszła na jaw. Prawdziwy bohater, a scena jego poświęcenia niesamowita. Tak jak jego widok w szpitalu i wyjawienie prawdy Nikicie z wyciszonym dźwiękiem. Może i przy tym serialu pracują rzemieślnicy, ale najlepsi w swoi fachu. Teraz Nikita znowu ucieka i niby powrót do punktu wyjścia, ale cieszący bo wracamy do współpracy z Alex, której brakowało
- strasznie podobała mi się scena zeznań przed komisją ze względu na wypowiedziane słowa. Niemal te same, które słychać na początku każdego odcinka serialu. Z fajnych smaczków nieźle wyszły negocjacje Nikity.
- oderwany wątek Alex i Sama wreszcie się skończył i to tak jak powinien - oboje wylądowali w łóżku. I jest to jak najbardziej logiczne. Już między nią, a Owenem było widać chemię, a teraz doszło do zbliżenie. Dalej ciężko zidentyfikować ich relację, ale zapowiada się, że oboje dostaną zakończenie na jakie zasługują - po tym jak wiele wycierpieli doznają spokoju
- zadziwiła mnie trochę brutalność w tym odcinku. Może i zbytnio nie pamiętam zeszłych lat, ale tutaj krwi było zadziwiająco wiele. Zakrwawiony Ryan i Amanda oraz posoka tryskająca podczas walki Alex i Sama. 

OCENA 5.5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz