sobota, 18 stycznia 2014

Na Samotnej Górze mieszkał pewien smok [Hobbit: Pustkowie Smauga]


Z Hobbitem wiążę się sporo moich wspomnień. Jest to jedna z pierwszych książek, które wypożyczyłem z biblioteki przez co odcisnęła na mnie spore piętno. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że ma kontynuację pod tytułem Władca Pierścieni i jest zaledwie wstępem do prawdziwej opowieści. Pomimo tak istotnych braków w książkologii bawiła mnie niezmiernie i pozwoliła zafascynować się literaturą fantastyczną. Dlatego co jakiś czas do niej wracam. Umożliwia to wysłużony egzemplarz na półce, jedna z pierwszych książek w mojej kolekcji. Również przyszłość wiąże się z Hobbitem bo w planach jest zakup wydania od Amberu w tłumaczeniu Skibniewskiej, który będzie się godnie reprezentowało obok Silmarillionu i Dzieci Hurina. Nie znaczy to, że jestem fanatykiem, a mistrza Tolkiena uznaje za literackie bóstwo do którego porównuje każdy utwór, a jego słowa są święte, a ich swobodna interpretacja to bluźnierstwo. Daleko mi od tego więc nie zapalałem pochodni na wieść o trzyczęściowej ekranizacji niemalże trzystu stronicowej książeczki. Zaufałem Peterowi Jacksonowi, który dostarczył znakomitą trylogię jubilerską z pierścionkiem w tle. Przez co rok temu się zawiodłem. Niezwykła podróż okazała się nudną przygodą z mnóstwem nietrafionych pomysłów (śpiewające gobliny, jeż Sebastian, skalne giganty, wszechobecny efekt sztuczności). Obawy przed kontynuacją były spore, ale tym bardziej chciałem obejrzeć film. Tak bardzo, że poszedłem na niego do kina, a teraz muszę się podzielić wrażeniami z seansu. To nie będzie recenzja, jako fan nie jestem w stanie jej napisać. Za dużo rzeczy chcę opisać, skupić się na szczegółach filmu i skonfrontować je z odczuciami. Prawdopodobnie też sobie pogdybam o Back Again. Dlatego dalej będą spoilery. Ostrzegam szczególnie osoby, które czytały książkę, a nie widziały filmu. Trafiłem na opinię, że nie da się zaspoilerować 80 letniego utworu, ale to nie prawda. Film różni się na tyle od materiału źródłowego, że obcowanie z nim może być dla niektórych szokiem. Mimo, że moja ostatnia lektura Hobbita była aż pięć lat temu to i tak skonfrontuje oczekiwania z rzeczywistością. Mogę się w pewnych szczegółach mylić więc w tym wypadku proszę o waszą ingerencję.

Zacznie jednak od pewnych formalności. W kinie ostatni raz byłem dobrych parę lat temu na Indianie Jones i Królestwie Kryształowej Czaszki. Filmie, którego nie było jak twierdzi spora część fanów starego Indiego. Całkiem możliwe, że trauma spowodowana latającą lodówą wpłynęła na brak kolejnych odwiedzin na sali kinowej. Z tego powodu ominęła mnie cała ta wojenka 3D vs. 2D i nie mogłem dołączyć do żadnego z obozów by z czystym sumienie pohejtować konkurencyjny format. Dlatego też Pustkowie Smauga obejrzałem w wersji, która miała odmienić kina, a przynajmniej z jeszcze lepszym skutkiem napełnić portfele wielkich wytwórni. I podobało mi się. Tak bardzo, że przez pierwsze 30 minut głównie na tym się skupiałem. Wyskakujące bajery to tylko mało istotny dodatek. Największa zaleta to odczuwalna głębia obrazu. Czuć było przestrzeń w karczmie, las stawał się większy, a wystająca głowa smoka była fascynującym widokiem. Również takie smaczki jak postać stojąca bliżej mnie czy drzewo na pierwszym planie zasłaniające akcję umilało oglądanie i zwiększało immersję. Szkoda tylko, że obraz w tej technologi posiada jedną istotną wadę - jest ciemniejszy od swojego płaskiego odpowiednika przez co niektóre sceny wyglądały na nienaturalnie ciemne. Kłopot mogą też stanowić niewygodne okulary i zabrudzenia na soczewkach. Jednak jeśli będzie taka możliwość to na kolejny film również wybiorę się w 3D.

A jak się prezentuje Dezolacja Smauga? Jako film jest to pierwszorzędna rozrywka. Kameralna przygoda w Śródziemiu nie licząc ostatniego aktu filmu. Blockbuster średniego kalibru, nie przeładowany efektami, ale spełniający wszystkie wymogi letniego kina. Jednak jako adaptacja nie jest już tak dobrze. To raczej twórcza (i zarazem fanowska) interpretacja Hobbita przez epicki pryzmat Władcy Pierścieni. To już nie jest baśniowa opowieść kierowana do młodego czytelnika. To sprawnie zrealizowane kino dla całej rodziny, które potrafi porazić jak i zrazić swoim rozmachem. To też prosta historia cierpiące na syndrom środkowej części trylogii. Jako rozwinięcie trzyczęściowej opowieści sprawdza się świetnie bo rozbudowuje świat, odrobinę pogłębia bohaterów i pozwala im przeżyć kolejne przygody, a zarazem jest wstępem i przystawką przed głównym daniem. Jako samodzielny film się nie sprawdza. Brakuje tu początku i końca. To wycinek większej opowieści, którego nie można traktować jako samodzielnego tworu. Jednak paradoksalnie film jest lepiej skonstruowany niż poprzednia część. Poszczególne akcenty zostały lepiej rozłożone, nie posiada niepotrzebnych dłużyzn i czuć zwiększające się napięcie i zbliżający się kres wędrówki. Niecierpliwie myśli się też o upływającym czasie bo każda kolejna minuta oznacza koniec wędrówki i moment, w którym będzie trzeba opuścić fascynujący świat wykreowany przez mistrza Tolkiena. Świat, który jednak ma swoje wady. Nie na warstwie koncepcyjna tylko realizacyjnej. Design orków i niektórych lokacji jest pszeszarżowany, a CGI bije po oczach. Niektóre krajobrazy wydają się zbyt plastikowe, piękne oraz świecące i boję się jak zestarzeją się za kilka lat. Ciesze się jednak, że tam gdzie są makiety, scenografia i żywa materia, a nie bezduszny green screen wygląda to bardzo klimatycznie. Niestety trochę zawodzi muzyka bo ma się wrażenie, że słucha się tego samego. Jasne, najlepsze jest to co się zna, ale nowe aranżacja znanych od lat dźwięków i dodanie kilku nowych motywów to trochę za mało. Dlatego trochę żałuję, że za muzykę znowu odpowiada Howard Shore. Ogólnie film oglądało mi się wyśmienicie i większych wad podczas seansu nie dostrzegłem, dopiero później naszły mnie pewne niepokojące refleksję i zastrzeżenia związane z wiernością do materiału źródłowego dlatego od tego momentu większe spoilery dotyczące fabuły i odnoszące się do mojego odbioru książki.

Jeśli chodzi o omówienie poszczególnych scen to zaczną może od początku czyli retrospekcji. Kolejna wizyta w Bree i pierwsze spotkanie Gandalfa z Thorinem (poprzedzone zaskakującym cameo). Scena zupełnie niepotrzebna i nic nie wnosząca do fabuły. Przypomina tylko o co to całe zamieszanie. Jest góra, jest smok, są skarby, krasnoludy i pewien hobbit mieszkający w przytulnej norce, a nie zwykłej norze w ziemi. Tym bardziej jest niepotrzebna bo po jej zakończeniu jest bezpośrednia kontynuacja poprzedniego filmu czyli nasza wesoła gromadka w potrzasku. Muszę przyznać, że trochę wybiło mnie to z rytmu i czułem się odrobinę zagubiony. Musiała upłynąć chwila bym mógł ponownie poczuć magię Śródziemia. Potem odrobina akcji i trafiamy do Beorna. I średnio mi się podobało jego przedstawienie. Gandalf swoimi słowami buduje odpowiednie napięcie by potem spotkanie z gospodarzem okazało się rozczarowaniem. Jego postać można by usunąć z filmu i wiele by on nie stracił. Ot kompania trafiła by od razu na skraj Mrocznej Puszczy. Zamiast tego jest opowiedziana pretensjonalna historyjka jak to Beorn jest ostatnim przedstawicielem swojej rasy i nienawidzi orków. Przejmujące spojrzenie kamery na pozostałości po niewolniczych łańcuchach obowiązkowe. Niestety nie pokazano jego walki z orkami, nie pamiętam nawet żeby wspomniano jak to nocami wyrusza na nie polować. Gdy czytałem książkę jego postać budziła grozę, tutaj raczej była karykaturalne zarówno pod względem zachowania jak i wyglądu. Tym bardziej po swoim monologu gdzie podkreślił, że krasnali nie lubi, ale orków nienawidzi dlatego im pomoże. Litości. Tym bardziej boli mnie to, że nie podkreślono tego jak budzi grozę z uwagi na nieusunięcie wątku kucyków. Gandalf wspomina o odesłaniu koni, a kompania to robi. Ja ten nieznaczny wątek pamiętam bo to była wielka sprawa w książce. Jest to trochę konsekwencją braku odczuwania w filmie upływającego czasu. I to nie tyczy się tylko tego jednego momentu, ale też całości. Cała wyprawa tam i z powrotem trwała przecież okrągły rok, a podczas oglądania filmu ma się uczucie raptem kilku dni.

Opuszczę teraz krasnali (i hobbita) tak jak zrobił to Gandalf. W książce wrócił dopiero na sam koniec więc Jackson postanowił zajrzeć do Silmarillionu i dodatków Władcy by Ian McKellen mógł trochę dłużej uszczęśliwiać widzów. W jego scenach uderzyło mnie jedno - wyglądał dużo starzej niż w poprzedniej trylogii. Jednak dalej ma krzepę, biega sobie i walczy z orkami i rozwiązuje zagadkę Dol Guldur. Jest efektownie i na siłę wepchnięto łopatologiczne wytłumaczenie kto jest odpowiedzialny za zło Śródziemia. Dobrze, że świetnie zostało to nakręcono i czuć było napięcie podczas tych scen. Szkoda tylko, że Jackson nie zrezygnował z Radagasta. Zupełnie niepotrzebnie wprowadza odrobinę slapstickowego humoru. Dobrze, że obyło się bez królików rozgobel i jeża Sebastiana. 

W międzyczasie krasnale odbyły wędrówkę przez Mroczną Puszczę. I tutaj znowu mam problem z upływem czasu. Nie czuć go. Thorin mówi, że musi się śpieszyć, a nie widać by dni mijały. Kiepsko również zrealizowano zagubienie i dezorientację. Brakowało paniki, problemów z kończącymi się racjami żywności i nie czuć było klaustrofobii lokacji. Mirkwood jak inne miejscówki był pieczołowicie zaprojektowany. Nie czuć było rąk chaotycznej natury. Starcie z pająkami widowiskowe, a stwory obrzydliwe. To akurat normalka. Tylko trochę smutno się robi, że przecież duży pająk pojawia się w Władcy. Nie odmawiam Tolkienowi geniuszu, ale irytuje często korzystanie z tych samych pomysłów. Jak dobrze, że nie kończy się na WP, a jest jeszcze genialny Silmarillion.

Wędrówka przez Puszczę skończyła się zanim na dobre mogła się zacząć. Pojawiły się elfy i pojmały krasnale. I tutaj chciałem o tych elfach trochę napisać. Ja rozumiem decyzje jakie kierowały Jacksonem podczas realizacji jego twórczej wizji, ale popisać sobie trochę popiszę bo suma summarum nie mam pojęcia co myślę o trójce elfów. Nie jest to przegląd społeczeństwa, a kilku mocno zróżnicowanych jednostek od, których bije indywidualizmem. Thranduil to dobrze znany elf na łosiu z poprzedniej części. I co do niego mam najwięcej uwag. Nie do debiutującej Tauriel tylko do kreacji Lee Pace'a. Jego przesadzona mimika, dziwne zachowanie, dystans do świata mają podkreślić jego wyobcowanie. Czuć, że król leśnych elfów nie należy do tego świata, a tysiące lat życia odcisnęły na nim piętno. Nie pasuje do żadnego wzorca zachowania. Liczy się dla niego tylko własne królestwo to co po za nim jest mu obce i nic nie warte. Zdaje sobie sprawę ze śmiertelności otoczenia i stałości swojej domeny. Jego wizerunek jest strasznie odmienny od drewnianego Legolasa i Tauriel. Oni bawią się walką. Blondyn ponownie wykonuje swój popisowy numer z snowboardem tylko tym razem używa do tego orka. Tauriel jest równie zwinna i przyjemnie się ją ogląda w walce. Dlatego trochę średnio widzą mi się wątki romantyczne. Między rasowe i zakazana miłość wynikająca z pozycji na drabinie społecznej. Ciężko mi zdefiniować moje zastrzeżenia. Bo znowu ogląda się to dobrze i przyjemnie, ale coś tu nie gra. Może to moja podświadomość szuka problemów i z całej siły chcę niezgodność z pierwowzorem zaliczyć jako grzech śmiertelny filmu? 

Teraz dla odmiany napiszę o czymś co mi się bardzo podobało - rozdzielenie naszej wesołej gromadki i wczesne wprowadzanie Barda Łucznika. Jest to genialne posunięcie ze strony Jacksona. Bo gdyby akcja rozwijała się jak w literackim pierwowzorze to na Samotną Górę udałaby się cała 12 krasnali, a tak 1/3 zostaje w Mieście na Jeziorze. Już pal licho pseudo romantyczne spotkanie Kiliego z Tauriel, kalkę z Drużyny Pierścienia gdzie elfka ratowała Froda przy użyciu athelasu czy kilka starć z orkami. To podzielenie kompanii zaowocuje dopiero w finale niziołkowej trylogii zwiększając dramatyzm. Dezolacja Esgaroth nie będzie rzezią gromadki nonameów, ale podczas seansu będzie zależeć na bohaterach bo w tym tłumie będą znajome postacie. I obstawiam, że dojdzie do kilku dramatycznych wydarzeń i aktów pełnych heroizmu wraz z poświęceniem życia. Shiperzy elfio - krasnoludzkiego związku też powinni uronić łzę w przyszłym roku. Szkoda tylko, że kruk szepczący do ucha Bardowi nie będzie potrzebny, a do zabicia smoka posłuży coś więcej niż zwykły łuk. Szykuje się przesyt formy nad treścią, epickość nad kameralność, ale takie czasy... 

Co do samego Miasta - jest to fantastyczna Wenecja, której pokazano tylko wycinek i zilustrowano ją nowym motywem muzycznym przypominającym trochę szanty. Jednak wprowadzanie różnorodności kulturowej jest trochę przesadzone. Bilbo i strażnicy paradujący w orientalnych (tatarsko - mongolskich okiem laika) zbrojach to lekka przesada i wygląda to delikatnie mówiąc śmieszne. Czym się kierował Jackson i jego armia? Tym że Samotna Góra i Dale leżą na wschodzie więc klimaty orientalne będą jak najbardziej na miejscu? Czy smokiem, który przecież musi być związany z chińską mitologią (co w sumie jest odzwierciadlone w muzyce)? Dodatkowo zły władca został przedstawiony w odpychający sposób, a jego podwładny jest obślizgły i przebiegły. Straszna klisza i nawet Stephen Fry nie ratuje tego pomysłu. Nie muszę chyba wspominać o zbytnim przekolorowaniu i (ponownie) wrażeniu sztuczności. Fabularnie trochę też pozmieniano. Mocno powiązano krasnale z Bardem i dodano kilka wątków. Ciekawie wypada zwłaszcza ten Łucznika. Nie wiem co Jackson chciał tutaj zrobić, ale ja odbieram to jako aluzję do naszego smutnego świata i opór przeciw ciemiężącej obywateli władzy z szlachetnym rewolucjonistą na czele. 

Teraz słówko o smoku. Czy raczej SMOKU. Nie będzie przesadą jeśli napiszę, że Smaug kradnie ten film. Pojawia się w ostatnim akcie, ale to głównie o nim się będzie mówić po seansie. Przerośnięta jaszczurka wyglądała majestatycznie, wciąż słychać niski tembr głosu charakterystyczny dla Benedicta Cumberbatcha (mimo komputerowej obróbki) i intrygujące dialogi z Ujeżdżającym Beczki. Czuć było niesamowite napięcie między hobbitem, a smokiem gdzie siła tego drugiego była wprost namacalna. Swoje zrobił też wystrój skarbca, polowanie na Arcyklejot (którego design rozczarowuje) i jad sączący się ze słów smoka. Idealny kameralny finał opowieści pełen klimatu bez niepotrzebnej akcji i dający wyobrażenie o sile smoka, która ujawni się dopiero w przyszłym filmie. STOP! Nic z tego. Tzn. to co napisał to prawda, ale nie poprzestano na tym. Kameralne to słowo, o którym Hollywood już dawno zapomniało. Trzeba było dodać trochę zabawy w Benny Hilla ze smokiem i pokazać heroizm krasnali. Bo lepiej to wygląda jak nasi bohaterowie walczą ze złem, będą mogli mieć w przyszłości czyste sumienie. W końcu próbowali go powstrzymać. Przy okazji podczas tej finałowej walki osłabiono trochę grozę jaką siał Smaug. Zrobiono z niego nieporadnego gada, który nie może złapać kilku natrętnych szkodników. Zarówno on zachowywał się idiotycznie jak i plan krasnali był po prostu głupi. Jak to dobrze, że ostatnie parę sekund wynagrodziło tą durnotę ("I am fire! I am death!"). Szkoda, że nie dodano trochę dramatyzmu i nie zabito jednego z krasnali. Kolejne odchylenie od kanonu w tym wypadku zrobiłoby wiele dobrego. Pokazałoby to, że nikt nie jest bezpieczny w przyszłej części, a gra toczy się o ogromną stawkę. Przygotowałoby to też widzów nie znających książki na to kto zginie w przyszłej części. 

Reasumując moje narzekania - gdybym nie czytał książki nie miałbym większych zastrzeżeń. Całe to psioczenie i pisanie do samego siebie wynika z chęci skonfrontowania się z moimi odczuciami po lekturze i nie ma nic wspólnego z wadami filmu, który jest zupełnie innym medium niż książka. Obowiązują w nim inne reguły, a gatunek kina rozrywkowego ma przede wszystkim bawić co nadzwyczaj udanie The Hobbit: The Desolation of Smaug realizuje. Jest to film pod wieloma względami lepszy od części poprzedniej, ale też cierpiący na syndrom środkowej części trylogii. Ze swojej strony mam nadzieję, że tendencja zwyżkowa zostanie utrzymana i finałowa część będzie porównywalna jakościowo do Powrotu Króla lub Dwóch Wież. Tylko szkoda, że będzie to ostatnia wizyta w Śródziemiu chyba, że Peter Jackson wpadnie na szalony pomysł autorskiego dzieła w dobrze znanych realiach.

OCENA 5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz