wtorek, 14 maja 2013

The Walking Dead S03


Na początku będę chwalił bo się należy. Druga seria mocno zachwiała moją wiarę w ten serial. Nawet przez jakiś czas zastanawiałem się czy nie darować sobie serialu i zaoszczędzony czas poświęcić na coś innego. Na szczęście przyszło kilka dobrych odcinków pod koniec sezonu i postanowiłem zostać na następny. To była doskonała decyzja bo The Walking Dead się odrodziło. Zamiast dość powolnej akcji na farmie i dramatów w małej społeczności zaoferowano nam napakowane akcją epizody i konflikt z prawdziwego zdarzenia. Odcinki trzymały w napięciu, historię były wciągający, a cliffhangery mocne. Pokazano jak należy robić serial z zombie apokalipsą w tle. Szkoda tylko, że po przerwie w połowie sezonu powrócił spokojniejszy tom. Dalej było wciągająco, specjalnie to podczas oglądania nie przeszkadzało, ale już po odcinku przychodziła chwila refleksji i stwierdzenie, że przecież nic ważnego się nie stało, a tak nie powinno być. Dobrze, że w ostatecznym rozrachunku serial i tak się broni. 

Tak jak zapowiedziano trzeci sezon The Walking Dead toczył się wokół więzienia, tego samego które było widziane w finale S02. Jednak nasi rozbitkowie nie dotarli tam od razu tylko po kilku miesiącach. Przez ten czas zdążyli się bardziej zżyć i lepiej przystosować  to otaczającej ich rzeczywistości. Zabijanie zombie nie jest już wyzwaniem. Wypracowano schematy postępowania podczas przeszukiwania domów, każdy zna swoją rolę i wie co ma robić. Jednak mimo to nie czują się bezpiecznie, szukają schronienia. I tym właśnie okazało się więzienie. Tak jak system wartości uległ wywróceniu do góry nogami tak miejsce gdzie ludzkie życie traciło na znaczeniu staje się bezpieczną przystanią. Bądź grobowcem. Bo oczywiście nie wszystko idzie po myśli. Pojawiają się pensjonariusze ośrodka,  a na horyzoncie wisi kolejny konflikt z mieszkańcami Woodbury. Jednak o tym potem. Pierw o ludziach.

Spotkanie z więźniami odbywa się w atmosferze napięcia i nieufności. Rick i jego gromadka znają ten świat i wiedzą do czego doprowadza życie w nim. Tutaj człowiek człowiekowi wilkiem. Przetrwa najsilniejszy, a najgorszym wrogiem nie są szwendaczę tylko właśnie żywi ludzie. Nieprzewidywalni, zdolni do wszystkiego i w przeważającej większości pozbawieni zahamowań. W tym świecie lepiej trzymać się na dystans niż wyciągać pomocną dłoń. I to czuć w tym serialu. Nasi bohaterowie są negatywnie nastawieni do każdej nowej twarzy. Lepiej zapobiegać niż leczyć. Jednak nie znaczy to, że są oni kryształowo czyści. Też popełniają zbrodnie. By przetrwać. Mniejsze zło jest tutaj najwłaściwszą drogą. Każdy z nich uległ dehumanizacji, zatracił stary kodeks wartości. Starają się robić dobrze, ale nie zawsze jest to możliwe. Doskonale widać to na przykładzie kilku postaci np. Ricka i Carla. Pierwszy jest dręczony wyrzutami sumienia, stara się być liderem grupy mimo niepowodzeń, ale odbija się to na jego psychice. Carl natomiast musiał dorosnąć o wiele szybciej niż w normalnym świecie przez co nie potrafi rozróżnić dobra od zła. Przynajmniej takiego pojmowanego przez nas. Dla niego są tylko działania, które trzeba podjąć bo zabezpieczyć się przed konsekwencjami. Kieruje się chłodną logiką tym bardziej przerażającą bo stosowaną przez jeszcze dziecko, które musiało zbyt szybko dorosnąć. Kolejny, doskonały w swojej prostocie, sposób pokazanie nowych reguł rządzących światem pochodzi z jednego z końcowych odcinków gdzie Rick z Carlem i Michonne mijają bez słowa autostopowicza. Przejeżdżają obok niego bez słowa jakby wcale nie istniał. Ciąg dalszy tej historii ma równie tragiczny wymiar jak świat w którym się ona dzieje.  

W tym właśnie świecie istnieje, wydawałoby się, oaza spokoju. Woodbury. Tutaj właśnie trafia wycieńczona i na skraju śmierci Andrea. Wraz z nią poznajemy normalne amerykańskie miasteczko. Szczęśliwi ludzie żyjący w swojej komunie, nieświadomi prawdy o tym co jest poza ufortyfikowanymi murami. Organizują festyny, piją lemoniadę i dyskutują o książkach zamiast walczyć o przetrwanie. Można powiedzieć, że idylla? Tylko, że nic nie jest tym czym się wydaje. Charyzmatyczny przywódca ma swoje mroczne tajemnicę i tylko garstka zaufanych zna zasady świata. Wraz z upływem czasu wszystko się zmienia, wybucha otwarty konflikt z więzieniem, a mieszkańcy muszą wyjść spod ochronnego parasola. Fałszywe bezpieczeństwo okazuje się ich zgubą, nie są przystosowani do nowych warunków więc muszą zginąć. Na przykładzie małej społeczności doskonale też pokazano jak wygląda manipulacja informacją i jak dobry lider może zmienić się w tyrana. Cegiełka po cegiełce jest budowana pułapka z której nie można już wyjść. Trzeba dalej brnąć w sytuację, aż do momentu krytycznego, do momentu w którym następuje złamanie. Nie znam się na socjologii i psychologii jednostek oraz grup, ale dla mnie zaprezentowane problemy idealnie zostały odzwierciedlone. 

Prócz konfliktu zewnętrznego na linii więzienie – Woodbury istotną rolę odgrywa ten wewnętrzny, między towarzyszami niedoli. Testowane są granice lojalności oraz zaufania. Pokazane jest do czego może doprowadzić przemilczanie niektórych wydarzeń, brak dialogu, przekazanie władzy w niewłaściwe ręce i pojawienie się nowych ludzi. Jak zwykle na ten temat ścierają się skrajne opinie, puszczają nerwy i padają słowa, których się żałuję. W tych momentach gdy dochodzi do dialogu i wymiany poglądów pokazana jest siła tego serialu. To nie tylko radosna wyrzynka zombie, a serial o ludziach w okrutnej rzeczywistości. 

Właśnie postacie. Stare wyewoluowały, a ich granica wytrzymałości została przesunięta jeszcze dalej. Zyskali nowe cechy, nowe doświadczenie o świecie w którym dane im żyć. Glenn i Meggi oddalili się od siebie by jeszcze bardziej zbliżyć. Rick musiał przebaczyć samemu sobie, pogodzić z własnym sumieniem. Daryl to wciąż dobry Daryl, ale i on dostał kilka dramatycznych wątków. Lori i T-Dog denerwowali jak zawsze. Hershell dalej był testowany, przykładny ojciec i kompas moralny zaczął wątpić. Andrea drażniła cały sezon, ale trzeba jej przyznać że miała swoje rację, które jednak bardziej by pasowały do starego świata. Carl stał się zbyt wcześnie dorosłym. Carol również nie jest już tą samą kobietą znanych z wcześniejszych sezonów. Jedynie mogę się przyczepić do Beth. Słania się w cieniu siostry, niby jest pokazywana, ale wciąż mało o niej wiadomo.Chyba, że jako jedyna miała pozostać oazą spokoju i niewinności, nieskalana przemianami jakie nastąpiły. 


Jak to w kolejnych seriach często bywa i tutaj pojawiły się nowe postacie. Charyzmatyczne i godne dołączenie do już znanych. Tajemnicza kobieta z mieczami samurajskimi i zombie na smyczy, która uratowała życie Andrei w finale S02 to Michonne. Podobno uwielbiana przez fanów komiksów w serialu jest dość kontrowersyjna. Ma swoich fanów jak i haterów. Osobowości jej jednak odmówić nie można. Nie ufa nikomu, podejrzliwa z natury, stroni od ludzi i nie chcę dzielić się swoją przeszłością nawet z najbliższymi. Szesnaście odcinków minęło i wciąż mało o niej wiadomo. Jednak z biegiem czasu coraz bardziej się asymiluje z towarzyszami i zyskuje ich sympatię. No bo jak nie polubić niepozornej kobiety, która z gracją dekapituje szwendaczy? 

Drugą istotną postacią jest Gubernator, tajemniczy przywódca mieszkańców Woodbury. Od razu ma się wrażenie, że coś jest z nim nie tak. I nie są to bezpodstawne podejrzenia. W końcu David Morrissey jest Brytyjczykiem, a ci idealnie nadają się na villianów. Nie jest on zły od samego początku. No dobra, nie jest przesiąknięty złem. Jego pobudki są dobre, chcę dobra dla swych ludzi, ale już środki są dyskusyjne, a z biegiem czasu i rozwojem wydarzeń jego postępowanie jest coraz bardziej bezkompromisowe by zacząć ocierać się o szaleństwo i obsesję. Gubernator jeszcze bardziej zyskuje przy zestawieniu z Rickem. Dwóch liderów borykających się z osobistymi stratami i posiadający podobne motywację. Obaj wiele przeszli, podjęli trudne decyzje i wbrew pozorom więcej ich łączy niż dzieli. W innych okolicznościach zostaliby przyjaciółmi, w tych są śmiertelnymi wrogami. Z pewnością można by było napisać oddzielną notkę i zestawić te postacie ze sobą. 


 Michonne i Gubernator to dwie najbardziej wyróżniające się nowe twarze jednak jest ich więcej. Milton próbujący zgłębić proces przemiany w zombie. Tyreese (kolejna podobno że kultowa postać z komiksu) i jego córka Sasha złapani w wojnę między dwoma obozami. Kilka pomniejszych (acz wyróżniających się) postaci z Woodbury z Martinezem na czele. Oraz Merle Dixon we własnej osobie. Ten sam, który w pierwszej serii odciął sobie rękę by uciec przed hordą zombie wraca do serialu. I jak można się spodziewać komplikuje życie Darylowi. Testuje go, wystawie na pokuszenie i przy okazji sam się zmienia. Może i został wyciągnięty z kapelusza, ale wraz ze swoją postawą idealnie wpasował się w ten sezon pełen ludzi obdartych ze swojego człowieczeństwa.

Nieodłączną częścią tego serialu jest śmierć. Jej widmo wisiało nad bohaterami niczym w serialach Whedona. Zginąć może każdy i tak też było w tej serii. W tym miejscu powinienem zapalić kilka wirtualnych świeczek bo po zgonach zrobiło się smutno. Były różnorodne. Czasem nagłe, częściej pełne emocji. Co ważne każda śmierć miała swoje znaczenie i sens. Odbijała się echem w głowach przyjaciół i pozostawiała swoje piętna na żywych. Udało się też wytworzyć specyficzną atmosferę smutku i mimo że ginęła znienawidzona przeze mnie postać żałowałem jej w tych ostatnich minutach mimo, że potem czułem ulgę że już jej nie będzie. Dla postaci żyjących podczas zombie apokalipsy ważne jest by odejść z honorem na własnych warunkach. By nie stać się jednym z nich. I właśnie dlatego każde zejście jest takie emocjonujące bo nie zawsze może oznaczać koniec.  Może to być też przeistoczenie się w znienawidzoną bestię. 


Oś fabularna sezonu skupiała się na wyżej wspomnianym konflikcie dwóch zbiorowości jednak w tym wszystkim były tez historie osobiste. Wciągające jak i nużące. Trafiły się odcinki gdy nic szczególnego się nie działo, akcja nie została popchnięta do przodu, ale i tak wciągały swoim depresyjnym klimatem co jest kolejną mocna stroną tego serialu. Co ciekawe nie w każdym odcinku pojawiali się wszyscy główni bohaterowie. Raz mieliśmy taki który był w całości poświęcony temu co dzieje się w Woodbury, a innym razem przenosiliśmy się tylko do więzienia. Były też historie w całości skupione na jednej postaci (Andrea) lub grupce (Rick, Carl i Michonne) i wyszły one idealnie. Zogniskowanie się na poszczególnych bohaterach przysłużyło się im i pogłębiło ich rys charakterologiczny oraz wzbudziło większa sympatię bądź niechęć. Zabieg był dość ryzykowny, ale można uznać go za udany. Marzy mi się epizod poświęcony genezie postaci i początkom epidemii, ale niestety Kirkman niechętnie odnosi się do tego typu rzeczy więc muszą nam starczyć jedynie opowieści. 

The Walking Dead kolejny rok z rzędu udowodnił, że nie jest radosną wyrzynką zombie czy horrorem telewizyjnym. Może i scen akcji oraz brutalnych finiszerów na szwendaczach jest dużo, ale nie one są esencją produkcji. Jest to opowieść degeneracji ludzkich wartości snuta przez scenarzystów o sadystycznych skłonnościach, którzy robią wszystko by stworzyć sytuację by ich postacie cierpiały. Pokazuje do czego są zdolni ludzie i jak może wyglądać świat bez unormowanego systemu wartości i jego strażników. Jednak nie jest tak do końca pesymistycznie. To też serial o zaufaniu do siebie, wspólnej walce o przetrwanie, rodzących się i umacniających więzach przyjaźni i poczuciu wspólnoty. I liczę na to by tą wspólnotę bohaterów oglądać jak najdłużej w formie znanej z tego sezonu. 

OCENA 5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz