Nie bałem się finału. Podchodziłem do niego bez obaw, z otwartymi
ramionami bo wiedziałem, że przyjmę go takim jakim będzie. Nic
Pizzolatto i Cary Joji Fukunaga przez siedem odcinków pokazywali, że
wiedzą co robią, swoje dzieło dopieszczając w niewyobrażalnym stopniu i
mając wszystko dokładnie rozpisane. Należał się im kredyt zaufania i nie
zawiedli. Po prostu dokończyli historię, którą opowiadali. Bez
gigantycznych zaskoczeń i szokujących cliffhangerów tylko po to by
zaszokować i wywołać jak największe kontrowersje. Skończyli w swoim
stylu i dobrze mi z tym. Ciesze się, że telewizja ma tak utalentowany
ludzi, a stacja HBO postanowiła w nich zainwestować mimo dość młodego
wieku i nieznanych nazwisk. I tutaj przy okazji przepraszam,
że wątpiłem. Myślałem, że to kolejna serialowy kryminał, który będzie najwyżej dobry.
Takie The Killing lub The Bridge. Jak bardzo bym chciał się więcej razy
mylić w ten sposób!
Sam odcinek to było niemal dokładnie to samo
co wcześniej - niesamowite dialogi pobudzające do myślenia, te same
postacie, które jednak się zmieniły czego dowodem jest niemalże normalna
rozmowa w samochodzie, oraz przede wszystkim klimat. Przejmujący,
budzący lęk i zafascynowanie, zostający długo po obejrzeniu.
Może i ostateczne rozwiązanie trochę zawiodło, ale Rust przecież czuje
to samo. Udało się rozpracować kawałek góry lodowej, ale powinni tez być
z siebie cholernie dumni. Złapali pedofila i morderce, sprawili, że
świat jest odrobinę lepszy. To było drobne zwycięstwo jasności w tym
przesiąkniętym mrokiem świecie. Bohaterowie dostali tez optymistyczne
zakończenie. Nie wierzyłem w to, życie miało być jak koło, nieustany
cykl tych samych błędów, a jednak da się z niego wyrwać. Może i Marty
nie wrócił do rodziny, ale wie, że oni go kochają mimo tego kim jest czy
był. Rust za to żałował, że nie zginął, ale jego walka ze złem
doprowadziło go do ostatecznej iluminacji. Spotkał Żółtego Króla w
centrum Carcosy. Walczył z swoim szaleństwem i udało mu się wygrać. Wie,
że jest szansa, że na końcu czeka go coś dobrego, musi na to jeszcze
poczekać, ale odkrył, że koniec jest nowym początkiem.
W odcinku
było mnóstwo genialnych scen. Chyba nawet każda z nich miała ten
pierwiastek geniuszy, nawet głupia rozmowa przy kawie dlatego bez sensu
jest opisywać każdą z nich. Jednak napisze o blefie Rusta gdy grozi
snajperem. Myślałem wtedy, że przekroczył już pewną granicę, że to za
dużo i wpada trochę w parodię samego siebie i kłamie co było już naciągane
względem jego charakteru. A potem rozlegają się strzały. Wow, to mnie
zaskoczyli.
Powoli dochodzę też do wniosku by w pełni docenić
kunszt serialu wypadałoby obejrzeć go jeszcze raz i przefiltrować całość
przez pryzmat finału. Teraz wspominane przez Reggiego Ledoux
czarne gwiazdy nabierają innego znaczenia. Nie chodzi już o
satanistyczny kult i ich obłąkańcze poglądy tylko symbolikę walki dobra
ze złem. Dla Rusta gwiazdy to promyki nadziei rozpraszające mrok więc
czarne gwiazdy będą ich zaprzeczenie. Mamy kult zła i wyznawców dobra.
Przez to historie można sprowadzić to zwykłej walki mroku z jasnością,
prostego konceptu rozpisanego w mistrzowski sposób. Gwiazdy dają też nadzieje. Może i bardzo nadinterpretuje, ale flara wystrzelona przez policjantów po przybyciu na miejsce morderstwa była niczym gwiazda betlejemska, zwiastun lepszej przyszłości.
Nie można
też zapominać o Martym, który przez cały sezon odgrywał podrzędną rolę.
To Rust rozwiązywał zagadki, był centralną postacią i siła napędową,
łamał podejrzanych i hipnotyzował widza. Marty był przeciętnym facetem i
detektywem, złym mężem i rodzicem, miał swoje problemy, ale nie był
nikim szczególnym. Nie można jednak nie doceniać jego roli bo świat
potrzebuje też zwykłych szaraczków i everymanów. On wpada na decydujący
trop i prowadzi pocieszającą rozmowę z Cohlem, też dokonuje się w nim
zmiana, ale wciąż pozostaje przeciętny, ale i ważny. Co podkreśla
kamera, która patrzy na niego z dołu, z perspektywy Rusta gdy ten siedzi
na wózku inwalidzkim, Marti wydaje się większy niż w rzeczywistości,
zajmuje niemal cały ekran. Jest tak samo istotny jak Cohle.
Troszkę szkoda, że to ostatni odcinek McConaughey'a i Harrelsona, ale
teraz czas na nowy początek, jedna historia się zakończyła, czas by
rozpocząć nową. Ogromnie jestem ciekaw jacy aktorzy będę w True
Detective sezon 2. Ponownie znane nazwiska czy może postawienie na
debiutantów? A może czas na odzyskanie chwały przez upadłą gwiazdę?
Podobno ma być kobiet. Umma Thurman lub Daryl Hannah? Dawno się nie
pojawiały w głośnych filmach więc może czas na tv? Moim dream teamem
jest Bryan Cranston (lub Al Pacino) z Tatianą Maslany. Marzenia.
OCENA 6/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz