wtorek, 11 marca 2014

True Detective S01E08 Form and Void


 Nie bałem się finału. Podchodziłem do niego bez obaw, z otwartymi ramionami bo wiedziałem, że przyjmę go takim jakim będzie. Nic Pizzolatto i Cary Joji Fukunaga przez siedem odcinków pokazywali, że wiedzą co robią, swoje dzieło dopieszczając w niewyobrażalnym stopniu i mając wszystko dokładnie rozpisane. Należał się im kredyt zaufania i nie zawiedli. Po prostu dokończyli historię, którą opowiadali. Bez gigantycznych zaskoczeń i szokujących cliffhangerów tylko po to by zaszokować i wywołać jak największe kontrowersje. Skończyli w swoim stylu i dobrze mi z tym. Ciesze się, że telewizja ma tak utalentowany ludzi, a stacja HBO postanowiła w nich zainwestować mimo dość młodego wieku i nieznanych nazwisk. I tutaj przy okazji przepraszam, że wątpiłem. Myślałem, że to kolejna serialowy kryminał, który będzie najwyżej dobry. Takie The Killing lub The Bridge. Jak bardzo bym chciał się więcej razy mylić w ten sposób!

Sam odcinek to było niemal dokładnie to samo co wcześniej - niesamowite dialogi pobudzające do myślenia, te same postacie, które jednak się zmieniły czego dowodem jest niemalże normalna rozmowa w samochodzie, oraz przede wszystkim klimat. Przejmujący, budzący lęk i zafascynowanie, zostający długo po obejrzeniu.

Może i ostateczne rozwiązanie trochę zawiodło, ale Rust przecież czuje to samo. Udało się rozpracować kawałek góry lodowej, ale powinni tez być z siebie cholernie dumni. Złapali pedofila i morderce, sprawili, że świat jest odrobinę lepszy. To było drobne zwycięstwo jasności w tym przesiąkniętym mrokiem świecie. Bohaterowie dostali tez optymistyczne zakończenie. Nie wierzyłem w to, życie miało być jak koło, nieustany cykl tych samych błędów, a jednak da się z niego wyrwać. Może i Marty nie wrócił do rodziny, ale wie, że oni go kochają mimo tego kim jest czy był. Rust za to żałował, że nie zginął, ale jego walka ze złem doprowadziło go do ostatecznej iluminacji. Spotkał Żółtego Króla w centrum Carcosy. Walczył z swoim szaleństwem i udało mu się wygrać. Wie, że jest szansa, że na końcu czeka go coś dobrego, musi na to jeszcze poczekać, ale odkrył, że koniec jest nowym początkiem.

W odcinku było mnóstwo genialnych scen. Chyba nawet każda z nich miała ten pierwiastek geniuszy, nawet głupia rozmowa przy kawie dlatego bez sensu jest opisywać każdą z nich. Jednak napisze o blefie Rusta gdy grozi snajperem. Myślałem wtedy, że przekroczył już pewną granicę, że to za dużo i wpada trochę w parodię samego siebie i kłamie co było już naciągane względem jego charakteru. A potem rozlegają się strzały. Wow, to mnie zaskoczyli.

 

Powoli dochodzę też do wniosku by w pełni docenić kunszt serialu wypadałoby obejrzeć go jeszcze raz i przefiltrować całość przez pryzmat finału. Teraz wspominane przez Reggiego Ledoux czarne gwiazdy nabierają innego znaczenia. Nie chodzi już o satanistyczny kult i ich obłąkańcze poglądy tylko symbolikę walki dobra ze złem. Dla Rusta gwiazdy to promyki nadziei rozpraszające mrok więc czarne gwiazdy będą ich zaprzeczenie. Mamy kult zła i wyznawców dobra. Przez to historie można sprowadzić to zwykłej walki mroku z jasnością, prostego konceptu rozpisanego w mistrzowski sposób. Gwiazdy dają też nadzieje. Może i bardzo nadinterpretuje, ale flara wystrzelona przez policjantów po przybyciu na miejsce morderstwa była niczym gwiazda betlejemska, zwiastun lepszej przyszłości.

Nie można też zapominać o Martym, który przez cały sezon odgrywał podrzędną rolę. To Rust rozwiązywał zagadki, był centralną postacią i siła napędową, łamał podejrzanych i hipnotyzował widza. Marty był przeciętnym facetem i detektywem, złym mężem i rodzicem, miał swoje problemy, ale nie był nikim szczególnym. Nie można jednak nie doceniać jego roli bo świat potrzebuje też zwykłych szaraczków i everymanów. On wpada na decydujący trop i prowadzi pocieszającą rozmowę z Cohlem, też dokonuje się w nim zmiana, ale wciąż pozostaje przeciętny, ale i ważny. Co podkreśla kamera, która patrzy na niego z dołu, z perspektywy Rusta gdy ten siedzi na wózku inwalidzkim, Marti wydaje się większy niż w rzeczywistości, zajmuje niemal cały ekran. Jest tak samo istotny jak Cohle. 

Troszkę szkoda, że to ostatni odcinek McConaughey'a i Harrelsona, ale teraz czas na nowy początek, jedna historia się zakończyła, czas by rozpocząć nową. Ogromnie jestem ciekaw jacy aktorzy będę w True Detective sezon 2. Ponownie znane nazwiska czy może postawienie na debiutantów? A może czas na odzyskanie chwały przez upadłą gwiazdę? Podobno ma być kobiet. Umma Thurman lub Daryl Hannah? Dawno się nie pojawiały w głośnych filmach więc może czas na tv? Moim dream teamem jest Bryan Cranston (lub Al Pacino) z Tatianą Maslany. Marzenia.

OCENA 6/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz